« Home | Pożegnania » | Urlop wypoczynkowy » | Wizy, bilety, pakowanie » | Inicjacja » 

03 marca 2006 

Poznań - Kuala Lumpur

Poznań - Frankfurt

Relacja na żywo w trakcie lotu z Poznania do Frankfurtu. Jest godzina dziewiąta. Siedzimy na pokładzie małego samolotu ATR 42. Takim małym jeszcze nie lecieliśmy. Za plecami zostawiliśmy naszą ojczyznę, rodziny i znajomych. Do końca jeszcze nie czujemy napięcia, co będzie po wylądowaniu w Adelaide, ale już odczuwamy tęsknotę za bliskimi.
Wstaliśmy dziś o 4 rano. W wielkim pośpiechu poranna toaleta i ostatnie sprawdzenie bagażów, zapakowanie komputera, iPod'a i telefonu, które przez noc się ładowały. Na lotnisko odwiozła nas przyjaciółka Bogusia. W drugim samochodzie jechali rodzice Honoraty i jej brat. Po pożegnaniu się ze Sławkiem, którego zostawiliśmy w Lesznie, ruszyliśmy w drogę. Po kilku minutach okazało się, że na wieszaku została moja katana, którą miałem wymienić na lotnisku z moją zimową kurtką, gdyż ta miała pozostać w kraju. Szybki powrót do domu po kurtkę i jeszcze raz kierunek Poznań. Na trasie spotkaliśmy się z rodzinką Honi, która przesiadła się jeszcze do nich do auta, by poprzebywać jeszcze troszkę razem. W Poznaniu malutki postój na stacji benzynowej, by tata Honoraty mógł uzupełnić płyn do spryskiwaczy. Pogoda była brzydka, cztery stopnie Celsjusza w minusie i mokro. Na szczęście nie było ślisko i jechało się dobrze. Po dotarciu na lotnisko musieliśmy poczekać troszkę na odprawę.

Odprawa rozpoczęła się planowo i podeszliśmy z bagażami do najsympatyczniej wyglądającego kontrolera z nadzieją, że przymruży oko na nasze - zbyt wypasione bagaże. Prawie się udało, kiedy włożyłem pierwszy bagaż i ważył o ponad 3 kg za dużo pan nic nie powiedział, na taśmę poszedł drugi, który jak się okazało ważył o 5 kg za dużo. Tu niestety pan kontroler poinformował nas o przysługujących nam prawach i o 9 kg nadbagażu, za który musielibyśmy zapłacić. Był nawet na tyle miły, że przeszedł się do kasy dowiedzieć, ile by nas to kosztowało i wskazał wagę, na której mieliśmy dokonać pomiarów po rozpakowaniu. Nie chcę już wspominać o tym, że jak zwykle w takich sytuacjach musiałem powiedzieć mojej żonie: a nie mówiłem.
Po rozpakowaniu następujących rzeczy, kurtki i swetra Honoraty, a z moich ładnych skórzanych eleganckich butów oraz niestety stroju do treningu Taekwondo, mieliśmy o kilka kilo mniej. Pas do stroju sobie zostawiłem. Strój zakupię w Adelaide. Podszedłem do pana kontrolera i zapytałem, o ile możemy przesadzić, bo nie da się pozbyć tych 9 kg. On pokręcił nosem i zgodził się na małe 3 kg. Po wypakowaniu było i tak parę kilo więcej, ale pan już nic nie powiedział. Posprawdzał, co trzeba, dał karty pokładowe i zakończył odprawę. Na szczęście nie ważył bagaży podręcznych, które razem miały z 15 kg nadwagi, a powinny mieć po 5 kg na głowę.

W tym miejscu rozpoczęło się prawdziwe żegnanie. Łzy rodziców, brata Honoraty i jej samej. Ja wytrzymałem bez płaczu. Muszę tylko wspomnieć, że uroniłem kilka łez i zrobiło mi się bardzo smutno wcześniej. Kiedy byłem jeszcze w samochodzie i Sławek wysłał mi sms-a z informacją, że będzie mu nas brakowało. Wtedy faktycznie zmiękłem i wylałem kilka łez, zdając sobie sprawę z tego, że nie zobaczę mojej rodziny przyjaciół, i innych znajomych przez dłuższy czas. Nawet kiedy piszę te słowa, robi mi się smutno. Receptą chyba jest nie myśleć o tym w ogóle. Ale czy tak się da? Pożyjemy zobaczymy, ale wątpię.

Po pożegnaniu odprawa celna, sprawdzenie paszportów - kilka sekund, ostatnie zdjęcie (zrobione przez rodzinkę Honi) i przejście przez bramki do strefy wolnocłowej. Tam celnicy prześwietlili bagaże, każąc nam wyciągnąć komputery z plecaka, ściągnąć kurtki i przejść przez bramkę, która lubi piszczeć. Tym razem nie zapiszczała. Nie miałem żadnych kluczy itp. rzeczy, które zawsze powodowały piszczenie. Nie mam mieszkania, nie mam kluczy. Z jednej strony człowiek czuje się taki wolny, ale z drugiej czasem przez głowę przechodzi myśl co będzie, jak wrócimy. Nie mamy jeszcze zupełnie planów na powrót. Na razie powoli zaczynamy myśleć o tym, co może spotkać nas w Australii.

W strefie wolnocłowej było z 30 minut czekania. Honia zrobiła jakiś zakup kosmetyków, wydając ostatnie 40 zł i już wsiadaliśmy do autobusiku, w którym mocno zmarzliśmy. Później wsiedliśmy do malutkiego samolotu, tu jeszcze małe opóźnienie w starcie, spowodowane jak powiedział pan kapitan, dyspozycją z Brukseli, w której jest centrum zarządzania lotami i dopiero o 8:28 byliśmy w powietrzu. Po osiągnięciu wysokości przelotowej podano nam malutkie śniadanko, jak to w samolotach i zabrałem się za pisanie. Za 10-15 minut będziemy lądować, dlatego na tym teraz skończę, by spokojnie zdążyć się spakować.

Frankfurt - Zurich

No i wylądowaliśmy we Frankfurcie, Lot był opóźniony, więc nie byliśmy o planowanej godzinie, tylko troszkę później. Wyszliśmy z samolotu i na początku zaczęliśmy podążać za resztą ludzi, nie bardzo wiedząc, gdzie idziemy. Nagle weszliśmy na terminal 1, pierwsze wrażenie - duże to cholerstwo i nie wiadomo, gdzie iść. W porównaniu z Poznaniem, to mniej więcej tak, jakby porównać główkę szpilki z arbuzem. Byliśmy umówieni z kolegą Robertem, który pracuje na lotnisku, że spotkamy się koło 10 przy tablicy odlotów, ale albo nie mógł się urwać z pracy, albo był wcześniej. Widząc ogrom lotniska i nie mając pojęcia gdzie się udać, złapaliśmy nasz plan lotu, który otrzymaliśmy z biura, w którym kupiliśmy bilety i udaliśmy się do najbliższego punktu informacyjnego. Tam na pytanie gdzie mamy iść i okazując wyżej wymieniony plan, pani surowym i mało zachęcającym do dalszych pytań głosem wskazała nam kierunek.

Rozpoczął się marsz. Maszerowaliśmy ciągnąc za sobą jeden z podręcznych bagaży na kółkach, wypełniony po brzegi mój plecak i aparat fotograficzny. Na końcu korytarza okazało się, że jest kolejka (takie malutkie metro lotniskowe). Cóż nam pozostało, wsiedliśmy do środka dowiadując się z informacji umieszczonej na tablicy tego, nazwijmy to peronu, że kolejka ta jedzie na terminal drugi. Tak się złożyło, że była to kolejka 2-wagonowa. Pierwszy wagon był pełen ludzi, a w drugim byliśmy tylko my. Wtedy jeszcze nie zastanawiałem się dlaczego tak jest, ciesząc się, że mamy dużo miejsca. Kiedy dojechaliśmy do pierwszej stacji drzwi się otwarły więc wyszliśmy na zewnątrz, wtedy okazało się, że wszyscy z pierwszego wagonu wysiedli z drugiej strony i mieli przed sobą terminal 2, a my znaleźliśmy się w jakimś miejscu odosobnienia, z perspektywa długiego korytarza przed sobą. Jak jest korytarz, trzeba maszerować, pomyśleliśmy i tak zrobiliśmy. Po krótkim marszu i coraz większym napięciu pojawili się ludzie i różne okienka przewoźników. Po podejściu do pierwszego człowieka i pytaniu (w naszym łamanym języku angielskim) o drogę do wskazanego na kartce miejsca, człowiek ten kazał nam iść prosto i informując, albo, że dojdziemy tam za pół godziny albo, że nasz lot za pół godziny kończy odprawę. Do tego momentu nie ustaliliśmy, co on faktycznie powiedział, bo w tych nerwach chcieliśmy tylko wiedzieć, w którą stronę iść, by nie spóźnić się na odlot. Dowiedzieliśmy się również, , że mamy się kierować do bramki I2. Rozpoczęły się poszukiwania, ale nigdzie nie było bramki I2. Doszliśmy do końca kolejnego korytarza i dalej nic. Zobaczyłem terminal komputera informacyjnego z dotykowym ekranem i począłem sprawdzać, gdzie jest nasz lot, po chwili nerwowych poszukiwań zauważyłem, że jest nasz numer lotu o tej samej godzinie, ale jest napisane zupełnie inne miejsce przeznaczenia. Nie bardzo wiedziałem o co chodzi, ale Honorata w międzyczasie znalazła na przeciw tego terminala biuro Malaysia Airlines, bez zastanowienia weszliśmy do środka z ponownym pytaniem, gdzie mamy iść i okazaniem otrzymanego planu podróży. Pani miło i wyraźnie wytłumaczyła nam, że mamy pójść w lewo i później w prawo powtarzając to co inni, że mamy szukać bramki I2. Wtedy też dotarło do nas, że I w angielskim to E. Proszę się nie śmiać głośno w tym miejscu. Tyle lat nauki języka i stres potrafi tak człowiekowi namieszać w głowie. Moja nauczycielka pewnie teraz łapie się za głowę. Pozdrawiam Iwona. To kolejne potwierdzenie, że jestem the best.

Po chwili byliśmy już przy odpowiedniej bramce i okazaliśmy paszporty i bilety odpowiedniej Pani. Pani spokojnie poinformowała nas, że nasz lot niestandardowo poleci najpierw na godzinkę do Zurichu, by stamtąd dopiero udać się dalej do Kuala Lumpur. Potwierdziliśmy, że nasz bagaże możemy odebrać dopiero w Adelaide i upewniliśmy się czy w Zurichu nie będziemy musieli nigdzie wysiadać i już staliśmy w kolejce do samolotu. Pisząc te słowa, jestem właśnie w Zurichu. Jest godzina 14-ta. Na chwilkę przerywam by za chwilę po ponownym starcie opisać dalsze przeżycia.
.......................................................
No i proszę. Po godzinie wyciągnąłem znów laptopa. Ale tu niespodzianka - dalej jestem w Szwajcarii. Po chwili kołowania na pas startowy samolot zawrócił, pilot poinformował o problemie technicznym, który technicy usuwają już ponad godzinę. Gdyby nie ten incydent moje sprawozdanie byłoby zbyt piękne. No, ale na razie zupełnie nie zrażony wydarzeniami, które się dzieją, opiszę dalej, co działo się po wejściu do samolotu.

Po przejściu przez kolejny tunel nagle znaleźliśmy się na pokładzie Boeinga 777 - 200. Pierwsze wrażenie? Boeing to duży samolot. Moje poprzednie loty krótkodystansowe można, by porównać do podróży małym fiatem, kiedy tu wsiadłem do wielkiego luksusowego mercedesa. Miła Malezyjka powitała nas na pokładzie, zapytała o miejsce i wskazała kierunek. Okazało się, że siedzimy w środkowym rzędzie foteli na samym końcu samolotu. Obok nas niemiecki małżeństwo w średnim wieku, a w rzędzie sąsiadującym z nami nie było nikogo. Fotele duże, przed oczami w przednim siedzeniu wbudowany monitor LCD, przy prawej ręce pilot do tegoż sprzętu oraz telefon. Pilot posiada dość dużo guziczków, które nie omieszkałem protestować. Jak się po chwili okazało, jeden z nich służył do wzywania stewardesy. Obsługa ładnie kolorowo ubrana, Malezyjki bardzo ładne. Już chwilę po usadowieniu się, podano nam namoczone ciepłą wodą chusteczki do obmycia rączek i czego tam jeszcze ktoś by chciał. Chwilę później dostaliśmy orzeszki słone i sok pomarańczowy. Wystartowaliśmy zgodnie z planem. By po godzinie wylądować w Szwajcarii. Po starcie nasze komputerki pokładowe udostępniły wiele nowych opcji. Można na nich obejrzeć przeróżne filmy podzielone są na wszystkie możliwe kategorie, jest naprawdę dużo muzyki, są gry komputerowe, można również poczytać newsy różnych tematów, oglądnąć zdjęcia z wybranych miejsc świata, dowiedzieć się, jaka jest pogoda w dowolnym miejscu na świecie, albo co również bardzo mi się spodobało, obejrzeć dokładne dane o locie: czas pozostały do celu, wysokość lotu, szybkość, temperaturę na zewnątrz, mapkę z trasą i miejscem, w którym się obecnie znajdujemy i wiele innych ciekawych danych.
.......................................................
Po kilkudziesięciu minutach spędzonych w samolocie oczekując na rozwiązanie problemu, w końcu powiedziano nam, że już nie wiedzą jak długo potrwa naprawa i musimy wysiąść na terminal. Teraz po wyjściu z samolotu możemy już powiedzieć, że naprawdę byliśmy w Szwajcarii. Terminal bardzo ładny. Ludzie podenerwowani, niektórzy mieli kolejne połączenia z Kuala Lumpur, natomiast my mieliśmy zaplanowany tam cały dzień czekania na nocne połączenie do Adelajdy.
Właśnie przyszedł pan z obsługi technicznej i zapewnił wszystkich, że samolot będzie sprawny o godzinie 18-tej i nie będzie już więcej problemów. Swoją drogą ciekawe, co się zepsuło. Troszkę się nam tu pokomplikowało, ale mam nadzieję, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Część ludzi stoi i dyskutuje cały czas z panem z obsługi technicznej, a inni siedzą i czekają spokojnie. Ci dyskutujący pewnie są już gdzieś spóźnieni. Mam swoją teorie na temat tej awarii. Myślę, że to Honia zepsuła. Bo jak pilot 10 razy prosił, żeby wyłączyć telefony komórkowe to ona potajemnie wypisywała sms-y. J

Wspomnę może jeszcze o pasażerach z jakimi przyszło nam podróżować. Jest ich około 200 osób. Większość z nich to chyba Niemcy. Dużo było słychać ichniego języka. Jest też wielu anglojęzycznych, którzy dużo w rozmowach z innymi używają słowa: Australia. Albo turyści, albo Australijczycy. Jest również troszkę Azjatów, ale zdecydowana mniejszość. Nie nawiązuję kontaktów z innymi, ponieważ mój angielski jest na tyle słaby, że w każdym momencie, kiedy ktoś zacząłby rozwijać wypowiedź, ja musiałbym zdawać się na swoją intuicję, która czasem bywa mylna. Po co w takim razie się przemęczać. Jak będę wracał z Australii, wtedy mogę się pokusić o dyskusje. Póki co trzeba słuchać i starać się jak najwięcej zrozumieć. Przed chwilą na przykład pan z obsługi technicznej wspominał coś o kanapkach i część ludzi się gdzieś wybrała. Może dadzą nam w jakimś barze kanapki. Honorata poszła obadać sytuację. Popstrykałem troszkę zdjęć portu i naszego zepsutego samolotu, ale wciąż czekam na prawdziwą egzotykę. Tu w Zurichu jest tak jak u nas, tylko o wiele czyściej i nowocześniej. Właśnie przybiegła Honorata po jakieś odcinki z biletów, które mają posłużyć jako przepustka do otrzymania kolejnej porcji pożywienia. Krzyczała coś, że poznała jakiegoś dziennikarza (Polaka), który jej wszystko wytłumaczył. Pewnie z nim tu za chwilę wróci. Czyli jakiś Polak z nami jednak leci. Już myślałem, że jesteśmy sami w tym wielkim samolocie J.

No dobrze. Jeśli po 18-tej wylecimy, następny wpis będzie po kilku godzinach lotu, tak bym mógł podzielić się zmęczeniem, które pewnie będzie już duże. Nie wyspałem się już naprawdę dawno. Nie wspomniałem chyba, że z Polski wyjeżdżałem z bólem gardła i małym kaszlem. Stan ten cały czas się utrzymuje. Mam nadzieję, że się nie pogorszy. Biorę jakieś tabletki. OK. Zamykam komputer, by mieć jeszcze baterie w samolocie.

Zurich - Kuala Lumpur

No i znowu jestem. Tym razem nadaję z samolotu na trasie do Kuala Lumpur. Na moim komputerze jest 22:14, ale to czas Polski. Spoglądam na ekran z informacjami o locie i mam tu następujące dane: prędkość lotu 989 km/h, do celu (Kuala Lumpur) zostało 7014 km, przelecieliśmy z Zurichu już 3191 km, temperatura na zewnątrz -57 stopni Celsjusza, czas pozostały do lądowania 7 godzin 32 minuty, wysokość na jakiej lecimy to 10668 metrów. W tym momencie znajdujemy się nad Azerbejdżanem. Niebawem mocno z prawej miniemy Baku. Później pod sobą będziemy mieć, jeśli dobrze tłumaczę, Morze Kaspijskie.

Honorata śpi. Mi jeszcze nie było dane, choć chyba za chwilkę wybiorę sobie jakąś spokojna muzykę i również spróbuję zasnąć. Honoracie było łatwiej, bo wypiła kilka szklaneczek winka i stwierdziła, że jest nietrzeźwa i idzie spać. Przed chwilą zakończyłem oglądanie filmu Just Like Heaven, to mój pierwszy film w całości oglądnięty w oryginalnej angielskiej wersji językowej. Jestem z siebie dumny, bo mimo iż wielu dialogów nie rozumiałem, doskonale wiem o czym była w nim mowa. Potrafiłem się nawet wzruszyć. Potwierdziła się zasada, że najważniejsza jest mowa ciała i jej poświęciłem największą uwagę. Jakiś czas temu kazali zapiać pasy. Do tej chwili nie wiedziałem za bardzo po co, ale chyba właśnie zaczyna troszkę nami na boki poruszać. Turbulencji jeszcze nie miałem okazji doświadczyć, więc jestem gotowy na kolejne ciekawe przeżycie. Co do doświadczenia opóźnienia samolotu - mam już je za sobą. Nasz lot opóźnił się, jeśli się nie mylę 6 godzin. Pilot coś chyba stara się nadrobić, no ale tyle na pewno nie nadrobi. Wstrząsy ustąpiły, ale może jeszcze będą, w końcu jest jeszcze kawałek do celu. Jak się dowiedzieliśmy w naszym samolocie uszkodził się agregat prądotwórczy, naprawa troszkę czasu zabrała, a jak już mogliśmy lecieć, to musieli nam wymienić załogę i wszystko się opóźniło. Załoga po prostu też ludzie i mają swoje limity, które mogą wytrzymać na nogach, usługując pasażerom.

Teraz kilka zdań na temat obsługi. Moim zdaniem rewelacja. Człowiekowi naprawdę nic nie brakuje. No może prócz miejsca do pobiegania, ale i to być może dałoby się załatwić, gdyby poprosić. Najedzeni jesteśmy bardzo, na obiadek wybraliśmy filecik z kurczaczka, później jakieś kanapki, wszelkiego rodzaju napoje - bezalkoholowe i alkoholowe, na deser lody, których nie poprosiłem z powodu ciągłego bólu gardła. Choroba nie chce mnie opuścić i pewnie nie opuści przez jakieś dwa, trzy dni, ale mam tylko nadzieję, że się nie pogorszy, bo nie chcę przez nią źle wspominać podróż.
Wystarczy tych opisów, w końcu to miał być blog o Australii, a nie o przewozach lotniczych. Póki mnie jednak tam nie ma, staram się w miarę na gorąco opisać to, co się dzieje obecnie. Spróbuję teraz zasnąć. Może prześpię resztę lotu. Jak na razie mi się nie nudzi i nie czuję jakiegoś strasznego dyskomfortu spowodowanego lotem. Istnieje tylko zmęczenie brakiem snu, ale ono jest zamierzone, by kiedy już nie będzie co robić, zasnąć i spać. Obawiam się, że nie zdążę nawet zagrać w połowę dostępnych na moim pokładowym komputerze gier, ale mówi się trudno Dokończę wracając. W sumie będę miał też siedem godzin lotu z Kuala Lumpur do Adelaide. Dzięki opóźnieniu nie będziemy mieli całego dnia czekania na lot w K.L., ale przez to również nie uda nam się zobaczyć centrum, które każdy polecał zobaczyć.
Jeśli moje pisanie nie trzyma się kupy, to przepraszam. Ale musicie sobie zdawać sprawę w jakich okolicznościach powstają te słowa. Nie mogę coś skończyć. Uciekam spać.
.......................................................

Za około pół godziny lądujemy w Kuala Lumpur, Honia spała 6 godzin i jest nie wyspana. Chce się jej również cały czas pić - czyżby kac? Ja spałem może z godzinkę, później wziąłem się za kolejny film i jakieś gry, słuchałem muzyki i podpierałem śpiącą Honoratę. Jestem zmęczony, ale jakoś nie tak, żebym mógł zasnąć na dłużej. Innych objawów długiego lotu nie ma. Honorata ma już spuchnięte nogi, u mnie wszystko w normie. Pewnie padnę później.
Jak na lotnisku dorwiemy jakąś kafejkę internetową to umieszczę to wszystko na blogu. Teraz powoli będziemy się szykować do lądowania. Trzeba będzie się też uszykować na uderzenie ciepła. Do następnego wpisu. Bye.

Mamy nadzieję, że dotrzecie cało i bezpiecznie do waszego celu. Pozdrawiamy serdecznie - Ania, Marysia i Kamil. Fajnie, że macie tę stronkę. Jak się zainstalujecie gdzieś, to skontaktujcie się... PS Grzesiu, szkoda że z Honią nie wpadłeś do nas. Mamy nadzieję, że jak będziecie w Polsce - to odwiedzicie nas razem (jak my będziemy z Anią w Australli, to na pewno razem do Was wpadniemy :) ).Pozatym - jeszcze raz wszystkiego najlepszego.bądźcie tam razem szczęśliwi. Kamil

ja również trzymam kciuki .... za Was ... jeszcze raz gratuluje odwagi, dużo ciepła no i najważniejsze, zawsze musicie pamiętać o tym, że macie gdzie wracać

sur@softeam.pl

Bardzo fajnie że prowadzisz bloga poniewaz cały czas można na bieząco dowiadywać się co się u Was dzieje:)
Oczywiście wciąż trzymamy kciuki jak zreszta chyba wszyscy:)
Piona wielka dla Was:P
Pozdro

fajnie ze założyliście ten blog, będę na bieżąco, co u Was się dzieje. Zyczę Wam samych dobrych przeżyć na"nowej drodze życia".Jakos smutno tu bez Was będzie.Ale mam nadzieje, że internet itp to złagodzi...Honia,w końcu będziesz miała jak w raju...nareszcie ciepełko. Całuję WAs gorąco. Monika

hejka! my tez, my tez!!! dobrze to przemyslelismy i wogole zainspirowal nas wasz entuzjaz i tez opuszczamy ojczyzne... paszporty w reke i heja!!! ... nie udalo nam sie za duzo uplynnic z naszych ruchomosci i wystarczy na snowboard w czechach:) kanarki
p.s. nie wiedzielismy ze z ciebie taki pisarz, ale ok zanudzaj nas dalej

Trzymamy kciuki aby Wasze marzenia się zrealizowały , ten blog będzie codziennie przez nas odwiedzany - tęsknimy za Wami . Liwia , Amadeusz , Marzena i Marek

Od siebie polecam serwis WWW.PORA.PL

dużo się dzieje, miejsca, wydarzenia, eventy, imprezy, z każdego miasta
znajdziecie coś dla siebie!

Prześlij komentarz

Autor bloga

  • Grzegorz Ławrynowicz
    lat 31, od marca 2006 przebywa w Australii. Zawodowo informatyk. Trenuje koreańskie sztuki walki - Taekwondo i Hapkido. Tworzy grafikę, głównie na potrzeby reklamy. W wolnym czasie fotografuje.

Ostatnie dodane zdjęcia

Powered by Blogger
and Blogger Templates