30 marca 2006 

Przerwa

Wszystkich czytelników serdecznie przepraszam za przerwę w pisaniu. W poniedziałek rozpoczęliśmy zajęcia. Dodatkowo cały czas szukaliśmy mieszkania. Czasu zostawało niewiele. Obiecuję, że niebawem nadrobię straty. Odpowiednie mieszkanie znalezione. Szkoła świetna, ale bardzo dużo zajęć i zadań domowych. W związku z tym nie za dużo czasu na przyjemności. Dla miłośników Taekwondo - w przyszłym tygodniu zaczynam treningi.
Tyle w telegraficznym skrócie. Więcej niebawem.
Pozdrawiamy

23 marca 2006 

Zwiedzanie Melbourne

W piątek wybraliśmy się do Melbourne. Mieliśmy jechać pociągiem w jedną i drugą stronę, ale znowu udało się nam, bo w jedną stronę podwiózł nas pan Henry. Henryk, bo tak brzmi jego imię w języku polskim, to przyjaciel mojej rodziny z Geelong, który pracuje w Melbourne i nie stanowiło dla niego problemu podrzucić nas wcześniej do centrum. Okazuje się, że w Melbourne jest najczęściej troszkę gorsza pogoda niż w mieście, które wybraliśmy na nasz kurs językowy, czyli Adelaide. Mówi się, że Melbourne pod względem pogody jest bardziej europejskie. Inni mówią, i oni chyba również mają rację, że można w jednym dniu zaliczyć tu kilka pór roku.
Tak właśnie było po naszym przyjeździe. Przyjechaliśmy, kiedy niebo było zachmurzone i było dość zimno, a wyjeżdżaliśmy w pełnym słońcu i ciepełku. Dzień przed wyjazdem pan Heniu podczas wizyty z żoną u cioci i wujka, wręczył nam wydrukowaną na komputerze mapę oraz omówił z nami wszystkie miejsca, które warto zobaczyć w największym mieście stanu Victoria. A nawet chyba jednym z czołowych największych miast Australii. Byliśmy więc dobrze przygotowani i gotowi do zwiedzania. Przeznaczyliśmy na to cały piątek.

Po dojechaniu do dworca i wyjściu z samochodu od razu poczuliśmy, że ten piątek w Melbourne nie należy do ciepłych dni. Jak się pod koniec zwiedzania okazało i taki niezbyt ciepły dzień, może się faktycznie zmienić w cieplutki.
W Melbourne trwa właśnie olimpiada państw kolonii brytyjskiej o nazwie Commonwealth Games. Nigdy wcześniej o tych Igrzyskach nie słyszałem. Okazuje się jednak, że tu w Australii, jak i pewnie we wszystkich innych państwach biorących w nich udział, to bardzo ważne wydarzenie. Otwarcie Igrzysk, którego część miałem okazję oglądać w telewizji, można bez problemu porównać do otwarcia Światowych Igrzysk Olimpijskich. Momentami nawet wydawało mi się, że niektóre otwarcia Olimpiad były dużo mniej atrakcyjne. Nie zabrakło również sztucznych ogni, które strzelały z różnych miejsc Melbourne: stadionów, dachów wieżowców oraz rzeki płynącej przez miasto. Na otwarciu była obecna Królowa Wielkiej Brytanii, która wciąż jest też królową Australijską. Dziwne te układy Anglii z krajami, w których wcześniej osiedlili się Anglicy. Słyszałem, że jakiś czas temu odbyło się referendum, czy Australia ma być zupełnie niezależna od wpływów Anglii, ale zwolenników tego dziwnego układu było więcej i dalej Brytania czerpie duże zyski ze swoich kolonii. Nie wiem zbyt dużo na ten temat, więc lepiej nie będę się wypowiadał. Jeśli kiedyś poznam ten temat lepiej, chętnie się podzielę tą wiedzą. W każdym razie Commonwealth Games Melbourne 2006 to wielka impreza sportowa, którą spokojnie można porównać do Igrzysk Olimpijskich. W telewizji w ostatnich dniach wciąż puszczane są relacje z przeróżnych konkurencji (również tych typowo brytyjskich). Wspominałem już chyba o tym, że Australia przeznacza bardzo duże pieniądze na szeroko pojęty sport. Nie trzeba tu dużo o tym pisać, wystarczy spojrzeć na wyniki tego kraju. Na ilość zdobytych medali na różnego rodzaju imprezach sportowych. A na tej Olimpiadzie, która tym razem odbywa się w Australii, nie jest inaczej. Australia ilością i jakością zdobytych medali prowadzi przed innymi krajami, w niektórych wypadkach dwukrotnie je wyprzedzając. Zaskoczyła mnie ilość i nazwy krajów, które są koloniami brytyjskimi. Często są to jakieś małe biedne kraje, które nie mają szans na rywalizację z taką potęgą, jaką jest Australia, ale także tak duże jak np. Kanada, Indie. Stąd też wspaniałe wyniki sportowe Australijczyków.

W związku z odbywającymi się Igrzyskami Melbourne było dość tłoczne w dniu, kiedy mieliśmy okazję je zwiedzać. Wszędzie widoczne były transparenty, plakaty, bilbordy dotyczące tej Olimpiady. Nad miastem latały helikoptery monitorujące teren. Na każdej z ulic byli widoczni ludzie odpowiednio ubrani, którzy udzielali wszelkich informacji na temat Igrzysk.
Na ważniejszych ulicach miasta widoczni byli starsi ludzie z tak zwanej u nas w Polsce informacji turystycznej, którzy bardzo miło udzielali również wszelkich informacji na temat miasta. W Adelaide również na ulicach można spotkać taką chodzącą informację turystyczną. Dodatkowo jest w wielu miejscach typowa - nazwijmy ją - stacjonarna informacja turystyczna, w której bez problemu gratis otrzymamy wszelkie mapy i foldery informujące o miejscach wartych odwiedzenia. Uważam, że pomysł z zatrudnieniem starszych osób do tego typu pracy jest świetny. Któż zna lepiej dane miasto jak nie jego najstarsi mieszkańcy? Dodatkowo zmniejsza się w ten sposób bezrobocie wśród osób w podeszłym wieku. Choć w tym temacie można by również wiele napisać. Z całą pewnością ludzie starsi mają w Australii dużo większe szanse na pracę, niż w Polsce. Może kiedyś poruszę ten temat szerzej.

Teraz może o samym mieście. Miasto możecie zobaczyć na zdjęciach. Zauważycie tam dużo drapaczy chmur oraz wiele potężnych starych budowli. Są miejsca bardzo ładne, ale przeważają chyba mniej zadbane. Z całą pewnością byłoby to przepiękne miasto, gdyby odświeżyć wszystkie stare budynki. Pod względem estetyczności według naszej oceny Adelaide wygrywa z Melbourne. Być może dlatego, że Melbourne jest o wiele większym miastem i tu trudniej utrzymać wszystko w należytym porządku. Na nasze odczucie bardziej ponurego miasta z całą pewnością miała również pogoda, która była przez prawie cały dzień pochmurna i nie zachęcająca do spacerów. Choć nigdy nie byłem w Nowym Jorku, spacerując po Melbourne cały czas widziałem Nowy Jork, który tak dobrze zna się z amerykańskich filmów. Drapacze chmur, duże stare budynki, żółte taksówki, ludzie różnych nacji. To wszystko powoduje, że czujesz się jak na planie filmu.
Na początku zwiedzaliśmy Melbourne pieszo, później namierzyliśmy darmowy tramwaj, który objeżdżał całe miasto, pokazując wszystkie największe atrakcje turystyczne znajdujące się w centrum. W tramwaju przez głośniki można było usłyszeć, jakie atrakcje turystyczne aktualnie mijamy, krótki opis tego miejsca i jeśli było to coś, co miało swoje dni i godziny otwarcia również o nich informowano. W ten sposób zwiedziliśmy bardzo wiele historycznych miejsc, wysiadając i zwiedzając, a potem wsiadając do następnego tego typu tramwaju, by przemieścić się w kolejne ciekawe miejsce. Nie będę tu opisywał wszystkich tych miejsc bo nie mam tyle czasu. Zobaczycie kilka z nich na zdjęciach. Jednym z ciekawszych miejsc jakiego zdjęć nie umieszczę z powodu nieudanych fotografii, jest miejskie Aquarium. Zobaczyliśmy tam piękno świata podwodnego. Bardzo żałuję, że zdjęcia tam wykonane nie nadają się do pokazania, bo piękno tego co widzieliśmy naprawdę zachwyca. Obowiązkowo w takim miejscu można było zobaczyć rekiny. Robią naprawdę duże wrażenie. Całość jest świetnie zaprojektowana w taki sposób, że oglądać można naprawdę z różnych miejsc, z boku, nad, pod a nawet w środku akwarium, w którym znajdują się przepiękne zwierzątka świata podwodnego.

Drugim miejscem wartym zobaczenia w Melbourne jest przeogromne centrum rozrywki, w którym między innymi znajduje się wielkie kasyno. O tym i innych atrakcjach tego miasta napiszę w następnym odcinku. Już niebawem.
C.D.N.

17 marca 2006 

U rodzinki w Geelongu.

Na peronie w Geelong czekała na nas ciocia z wujkiem. Stacja, na której wysiedliśmy, nie zrobiła na nas dużego wrażenia. Później jednak okazało się, że pociąg z Adelaide do Melbourne zatrzymuje się na jednaj z najmniejszych i najmniej ciekawych stacji Geelong, omijając całe miasto. Geelong ma około 120 tysięcy mieszkańców. Centrum nie jest duże i nie znajdzie się tu wieżowców, ale miasto ma swój urok. Położone jest nad oceanem. Do Melbourne jest około 70 km. Jak w większości miast australijskich, jest bardzo rozłożyste z tysiącami małych domków. Głównie to domki parterowe, te najnowsze czasem jednopiętrowe. Poza centrum nie zauważyłem tu wyższych budynków. Całe miasto poza centrum, przypomina przeogromną piękną, zadbaną i urokliwą wioskę. Historia tego miasta jest bardzo ciekawa, ale nie będę jej opisywał. Nie o tym chcę tu pisać. Wydaje mi się jednak, że jedną z największych zalet tego miasta, jest jego położenie. Dookoła jest po prostu pięknie. Mając trochę czasu można stąd robić wyprawy do urokliwych miejsc. Największą atrakcją jest z pewnością Great Ocean Road i ogromne skały wystające w oceanu zwane "12 apostołów". Jedne z najpiękniejszych miejsc na świecie, które dzięki wspaniałej gościnności cioci i wujka, zwiedziliśmy dokładnie.

Przyjęcia nas przez ciocię i wujka nie da się opisać słowami. Tak samo zresztą jak widoków, które nam wciąż serwują podczas wycieczek, którym nie ma końca. Są po prostu cudowni. Szczerze mówiąc, jadąc tu, myślałem, że zostaniemy w Geelong z dwa - trzy dni, pojedziemy jeszcze zobaczyć Melbourne i wrócimy do Adelaide. Ciocia i wujek są tak kochani, że chyba by nas nawet nie puścili tak szybko. Zorganizowali nam tu świetnie czas. Już chwilę po wyjściu z pociągu, oglądaliśmy panoramę miasta stojąc nad oceanem. Później pojechaliśmy do domu, gdzie zostaliśmy suto ugoszczeni. Wieczór spędziliśmy w pięknym ogródku przy domu, gdzie spotkaliśmy się również z moimi kuzynkami i ich dziećmi. Świetna atmosfera, rozmowy o planach i o życiu tu w Australii oraz wspomnienia czasów, kiedy wychodziły mi pierwsze ząbki :) Naprawdę przesympatyczny wieczór. O cioci i wujku mógłbym tu napisać osobną książkę, ale postaram się skupić na tym, co tu robiliśmy w bardzo szkieletowym zarysie, uzupełniając krótki opis zdjęciami z przepięknych miejsc, w jakie zabrała nas ciocia z wujkiem, poświęcając bardzo dużo swojego czasu. Dzięki nim, wspomnienia z czasu przed rozpoczęciem szkoły, będą tysiąc razy lepsze, niż gdybyśmy się z nimi nie spotkali. Uprzyjemnili nam pobyt do granic możliwości i z tego miejsca już dziś serdecznie im za to dziękujemy.
Już w drugi dzień pobytu w Geelong wybraliśmy się na pierwszą wycieczkę do innej miejscowości (Queensland) położonej również nad oceanem. Tam pierwszy raz w życiu zjedliśmy kalamary. Były bardzo smaczne. Dzięki gościnności cioci i wujka poznaliśmy już wiele nowych smaków. Muszę przyznać, że tutejsze australijskie potrawy bardzo mi odpowiadają, choć i wujek i ciocia potrafią smacznie gotować, również typowe polskie dania, które je się ze szczególnym apetytem tak daleko od ojczyzny. Drugi dzień minął więc na zwiedzaniu atrakcyjnych miejsc położonych niedaleko od Geelong i można by go nazwać jednym wielkim piknikiem. Piękna słoneczna pogoda, fryteczki, rybki, piwko i ładne widoki. Wieczorem odwiedziliśmy kuzynkę Beatę. Zobaczyliśmy jej piękny dom położony bardzo blisko od domu cioci i wujka, który zresztą zrobił na nas również bardzo duże wrażenie. Zgodnie stwierdziliśmy, że w takim domu to moglibyśmy sobie mieszkać całe życie. Wszystko przed nami, tutaj też jest totolotek z tym, że australijski i troszkę inaczej się nazywa :)

W środę rano wyruszyliśmy na najciekawszą podróż, jaka się nam do dziś trafiła podczas pobytu w Australii. Najpierw znaleźliśmy się rano na plaży w Lorne, gdzie zobaczyliśmy skały wulkaniczne. Następnie udaliśmy się w drogę do słynnych "12 apostołów", przejeżdżając przepiękną trasą nad oceanem - Great Ocean Road. Zatrzymaliśmy się nad wodospadem Erskine Falls, podziwiając tam również gigantyczne paprocie. Urzekł nas także las deszczowy "Tree Top Walk" w Otways Fly, gdzie świetną atrakcją są wybudowane na wysokości około 50 metrów nad ziemią tuż przy konarach drzew trasy spacerowe. Jest budowana konstrukcja metalowa, dzięki której można spacerować po lesie (buszu) znajdując się przy czubkach bardzo wysokich drzew i podziwiając całość z zupełnie innej perspektywy, niż normalnie spacerując po lesie. Widzieliśmy też chętnie odwiedzaną w czasie urlopów miejscowość położoną nad oceanem - Apollo Bay.

Dla niewtajemniczonych - "12 apostołów" to znajdujące się w oceanie skały giganty, których piękno zadowoli najbardziej wybrednych. Nazwane w ten sposób, ponieważ w momencie odkrycia ich było 12 skał. Obecnie z 12 zostało ich dziewięć. Woda wypłukuje z czasem te cuda natury. W okolicach "12 apostołów" znajdują się również urocze klify. Piękna tego wszystkiego naprawdę nie da opisać się słowami. Zdjęcia, które umieszczam również nie oddadzą tego, co oglądały nasze oczy, ale z pewnością widoki te są bardzo interesujące nawet na fotografiach. Polecam każdemu, kogo będzie na to stać, zobaczyć te miejsca. To z całą pewnością są miejsca na ziemi, które warto zobaczyć. Natura potrafi zaskoczyć nas czymś pięknym, co powstało bez udziału ludzi, podczas gdy my prześcigamy się w projektowaniu czegoś, co może być tylko wytworem naszej wyobraźni. Na temat tej wycieczki, która zakończyła się późno w nocy, nie napiszę ani słowa, pozostawiając Was z widokami, które mówią za mnie wszystko.

13 marca 2006 

Podroz do Melbourne

---- Nowe zdjecia na http://www.flickr.com/photos/dynam/ sa zwierzaczki. ----
Siedzimy wlasnie w pociagu relacji Adelajda - Geelong. Jedziemy do cioci i wujka. Geelong polozony jest bardzo blisko Melbourne. Zamierzamy wiec zwiedzic to (jak wszyscy mowia) piekne miasto i jego okolice. Wyjechalismy pociagiem o nazwie THE OVERLAND o godzinie 7:30 z Adelajdy. Zmieniamy stan z South Australia na Victoria. Godzine musielismy przesunac o 30 min. do przodu. Roznica czasu miedzy Polska a Australia wzrosla wiec rowniez o 30 minut. Teraz wynosi 10 godzin, a nie szesc godzin, jak mysleli nasi przyjaciele, ktorzy dzis o godzinie drugiej w nocy zadzwonili do nas :) W Geelongu powinnismy byc okolo 17-tej. Tam ze stacji odbierze nas prawdopodobnie ciocia Halina.

Pociag, ktorym jedziemy, rozni sie znacznie od pociagow jakie znamy z naszego kraju. W srodku w dwoch rzedach po dwa rozkladane fotele, duze i wygodne. Wygodniejsze nawet od tych, na ktorych mielismy przyjemnosc siedziec w samolocie. Pociag nie jedzie zbyt szybko. W wagonie jest kilka monitorow, na ktorych obejrzelismy juz dwa filmy. Wszystko oczywiscie w jezyku angielskim. Ogladanie filmow w tej wersji jezykowej niezwykle pomaga w nauce jezyka. W Polsce jakos nie moglem sie przelamac, zeby w taki sposob wlasnie ogladac filmy. Tu nie mam innego wyjscia i bardzo mnie to cieszy. Pociagi do Melbourne z Adelajdy wyjezdzaja co dwa dni. Za oknem dosc ciekawe widoki, ale nie niezwykle. Co jakis czas na pastwiskach pasa sie setki owiec. Ponoc jest ich w Australii wiecej, niz ludzi. Wielkie przestrzenie, troche drzew. Czasem jakies konie. Mijalismy tez pare wiosek.

Pewien odcinek drogi o dlugosci kilkudziesieciu kilometrow na tej wlasnie trasie jest dla samochodow ponoc najpiekniejszy na swiecie. Tak mowia przewodniki. To droga wybrzezem z uroczymi widokami na ocean. Nie wiem niestety, czy trasa pociagu rowniez biegnie tym samym odcinkiem. Jesli tak, to z pewnoscia uwiecznie to na zdjeciach. Jesli nie, bedzie trzeba sie wybrac jeszcze raz samochodem w podroz do Melbourne. Jesli chodzi o piekno najwiekszych miast australijskich to wypytywani przez nas ludzie klasyfikuja te najbardziej popularne mniej wiecej tak. Do najmniej atrakcyjnych zalicza sie Adelaide, poźniej: Perth, Melbourne, Sydney, Brisbane. Kazdy oczywiscie moze miec swoje troszke rozniace sie zdanie, ale wsrod osob, z ktorymi na ten temat rozmawialismy taka klasyfikacja byla najczestsza. Jesli Adelajda, ktora jest wedlug nich najmniej atrakcyjna, tak mi sie podoba to boje sie zobaczyc te bardziej atrakcyjne. Jeszcze mi sie spodoba i bede chcial sie przeniesc. Mialem ostatnio okazje poznac Adelajde noca z soboty na niedziele. Wrazenie bylo niesamowite. To miasto w nocy sie budzi do zycia. W centrum tysiace ludzi, pelne ludzi puby, gwar, dyskoteki, nocne kluby. Wrazenie naprawde wielkie. Zupelnie inne miasto, niz w dzien. Jeszcze piekniejsze i bardziej tetniace zyciem.

Umieszczam dzis kilkanascie zdjec z Cleland National Park, w ktorym bylismy w sobote. Ludzie dopytywali sie o zwierzatka. Sa wiec misie koala, kangury, strusie emu, papugi i inne. Jesli znajde troszke czasu, to nastepny wpis bedzie mowil o uprzejmosci ludzi tego kraju. W tym temacie mozna naprawde duzo napisac, bede sie jednak staral krotko tak, zeby nie zniechecac iloscia czasu potrzebnym do przeczytania.

09 marca 2006 

Nowe zdjecia

Na mojej stronie ze zdjeciami pod adresem: http://www.flickr.com/photos/dynam/ umiescilem kilka nowych zdjec. Link znajdziecie rowniez po prawej na "kremowym" pasku na dole.

 

Eunice, Kevin i Dzień Kobiet

Minął kolejny ciekawy dzień. Dziś rano Eunice (czyt. Junis) ? sąsiadka Jarka, u której śpimy, kupiła nam gazetę z ogłoszeniami mieszkań do wynajęcia, zaznaczając nam te, którymi moglibyśmy być zainteresowani. Kryteriami było dobre położenie - gdzieś między naszym uniwersytetem a centrum miasta, ale raczej bliżej uniwersytetu oraz dobra cena. Kiedy schodziliśmy z piętra, wręczyła nam gazetę, pytając, kiedy będziemy się wybierać do miasta. Odpowiedzieliśmy, że gdzieś około dziesiątej. Wydawało nam się, że umówiła się z nami na później, żeby omówić ogłoszenia. Okazało się jednak, że o 9:30, kiedy Honorata już miała brać prysznic, zauważyłem, że Eunice stoi koło samochodu swojego znajomego, który siedzi za kierownicą, a wyglądało to tak, jakby na kogoś czekali. Domyśliłem się, że może czekają na nas. Zbiegłem na dół, żeby zapytać i okazało się, że tak właśnie było. Szybko Honia ewakuowała się spod prysznica i po chwili siedzieliśmy już w samochodzie.

Poznaliśmy przyjaciela Eunice, który ma na imię Kevin. Starszy człowiek poruszający się o lasce, ale również bardzo miły. Jak się okazało po chwili jazdy, Eunice zabrała nas do wielkiej hali, w której można było kupić używane sprzęty, meble, naczynia, odzież i wiele innych rzeczy, które ludzie tam znosili, bo im to już nie było potrzebne. Pochodziliśmy chwilę zachwycając się, w jak wiele w niskich cenach można kupić. Był na przykład zestaw wypoczynkowy w bardzo dobrym stanie za 50$, czyli 150 zł. Przeglądając różne sprzęty Honia wypatrzyła toster. Bardzo podobny do tego, który używaliśmy często w Polsce, ale z racji jego niemałej wagi nie zabraliśmy do Australii :) Toster miał kosztować 5$, ale Eunice wzięła go i poszła do jednej ze swoich znajomych sprzedawczyń, które rozporządzały całym tym majątkiem i zapłaciła jej za niego tylko 2$. Jak za darmo. Praktycznie nowiutki toster. W przeliczeniu na złotówki to niecałe 5 zł. Eunice była niesamowita w tym kupowaniu za bezcen. Załatwiła jeszcze cenę 4$ za upatrzoną przez Honoratę lekką, letnią kołderkę praktycznie zupełnie nie zniszczoną (bo przecież nie mamy tu własnej pościeli, a będzie nam niezbędna, kiedy wyprowadzimy się na swoje) oraz cenę 50 centów za ładną damską bluzę polarową z kapturem, Kiedy będziemy już mieć mieszkanie, najprawdopodobniej za około 250$ będziemy w stanie wyposażyć je w niezbędne sprzęty takie jak: lodówkę, pralkę, meble, naczynia i inne, naturalnie kupując w takim miejscu, bo nowe są kilkakrotnie droższe.

Po wojażach w wielkim garażu pełnym używanych sprzętów, udaliśmy się pod wcześniej przez Eunice znaleziony w gazecie adres, celem obejrzenia mieszkania, które mogłoby nam się spodobać z racji ceny. Mieszkanie faktycznie się nam spodobało. Cena niska, jak na to, co oferowano. Oglądnęliśmy wolnostojący domek. Dwa pokoje sypialne, pokój gościnny, kuchnia, łazienka z wanną i prysznicem, osobna ubikacja i pralnia. Dookoła domku ogródek. Całość bardzo nam się spodobała, tym bardziej, że byłaby dostępna od 18 marca, czyli mniej więcej w tym czasie, kiedy planujemy wrócić od cioci i wujka z Geelongu, do których wybieramy się w poniedziałek. Na końcu rozmowy okazało się jednak, że wynajmujący dom australijski Bułgar ma na dzień dzisiejszy jeszcze kilka innych zainteresowanych i w przyszłym tygodniu zdecyduje, kogo wybrać. Jest wiec inaczej, niż w Polsce, gdzie decyduje potencjalny wynajmujący, czy bierze dane mieszkanie. Nie robimy sobie za dużych nadziei na tę ofertę. Jak wrócimy z Geelongu, który mieści się przy Melbourne, zaczniemy szukać intensywniej mieszkania. Póki co, korzystamy z uprzejmości Jarka i Łukasza, którzy zapewniają nas codziennie, że możemy u nich zostać, ile będzie tylko trzeba. Mówią, żeby nie szukać mieszkania szybko, tylko spokojnie. Skorzystamy z ich rady.

Po powrocie nasza australijska przyjaciółka, u której śpimy, była bardzo niezadowolona, że nie udało się załatwić tego domu. Eunice to niesamowita kobieta. Na temat uprzejmości Australijczyków słyszałem już bardzo dużo. Jedni mówią, że po prostu są uprzejmi inni, że to sztuczna uprzejmość. Jednak po zaangażowaniu Eunice w pomoc nam, o którą zresztą absolutnie jej nie prosiliśmy, uważamy, że z pewnością są w tym kraju ludzie mili i chętni do pomocy. Jesteśmy już tu 6 dzień i jak za razie nie spotkaliśmy się z brakiem uprzejmości. Każdy zagaduje, pyta skąd jesteśmy, pyta jak się czujemy, jest naprawdę miło. Wciąż czujemy się jak na wakacjach. Do 27 marca pewnie będziemy się tak czuć. Później rozpocznie się szkoła i szukanie pracy. Jestem jednak optymistą i myślę, że będę się wtedy cieszył z innych rzeczy. Wiem, że może być ciężko, ale nikt nie mówił, że będzie łatwo. Najbardziej cieszę się jednak z lekcji angielskiego. Pięć godzin dziennie musi mnie w końcu czegoś nauczyć :)

Co do wakacji. We wtorek wybraliśmy się wieczorem z Jarkiem na plażę w północno-zachodni rejon Adelajdy, gdzie jeszcze nie byliśmy. Poleżeliśmy troszkę na pięknym piasku, pogadaliśmy, pochodziliśmy po brzegu, mocząc troszkę nogi w oceanie i oglądając muszelki. Później oglądnęliśmy piękny zachód słońca. Ładny to widok, kiedy słońce chowa się za horyzontem, którym jest bezkres oceanu. Polecam wszystkim. Jak nie czuć się w takich warunkach jak na wakacjach?

Każdy dzień mija nam tu bardzo szybko. Nie nudzimy się. Wczoraj dzwoniliśmy do domu. Z wrażenia zapomniałem mojej mamie, teściowej i bratowej złożyć życzenia z okazji Dnia Kobiet. Przepraszam bardzo wszystkie znajome kobiety. Życzę wszystkim kobietom dużo zdrowia i by ich święto przeniesiono na jakiś cieplejszy miesiąc. Obchodzenie go w takim zimnym okresie jest z pewnością mniej przyjemne. Jarek z okazji dnia kobiet zaprosił Honię (no i mnie) wczoraj na lody do kawiarni w centrum miasta. Udało mi się, chociaż nie jestem kobietą :) Siedzenie w pięknej nowoczesnej dzielnicy pod parasolką, kiedy pogoda i widoki w około są ładniutkie, z pewnością jest przyjemne. No chociaż są pewnie tacy, którzy wolą zimę. My do nich z pewnością nie należymy. Jeszcze raz dla wszystkich kobiet w rodzinie, wśród znajomych, wśród mojej rodziny Taekwondo, o której wciąż myślę, moc całusów z gorącej Australii z okazji Dnia Kobiet!

W poniedziałek rano wyjeżdżamy do rodzinki. Mieszkają niedaleko Melbourne w mniejszym mieście o nazwie Geelong. Mogliśmy wybierać pomiędzy dwoma środkami transportu - samolotem i pociągiem. Wybraliśmy pociąg. Stwierdziliśmy, że zobaczymy o wiele więcej, niż samolotem. Trasa z Adelaide do Melbourne to ponoć jedna z piękniejszych tras w Australii. Będziemy podziwiać przyrodę przez 9 godzin drogi. Mam nadzieję, że baterie w aparacie wystarczą na udokumentowanie tych co piękniejszych miejsc. Wyjeżdżamy o 7:30, a na miejscu będziemy o 17:15. Spędzimy tam kilka dni, by nie narzucać się za bardzo. Ciocia ma dostęp do Internetu, więc z pewnością z tego zakątka możecie spodziewać się również relacji.

Dziś pojedziemy z Honią na deptak przy oceanie, żeby jej kupić jakieś klapki, bo w tych co ma jest jej niewygodnie przy tak intensywnym spacerowaniu, jakie od kilku dni nam towarzyszy. W Australii najpopularniejszym obuwiem są, tak zwane, japonki. Ja póki co, chodzę sobie w sandałach z Polski. Nie wiem, czy dam się kiedykolwiek przekonać do obuwia, którego część ma mi wchodzić między palce. No, ale kto wie - nigdy nie mów nigdy. Chciałbym dodać, że sklepy (i banki) są tu krócej czynne, niż u nas, bo do 16 lub 17, co nas bardzo zdziwiło. Okazuje się, że Australijczycy ponad pieniądze, cenią sobie wolny czas. Niektóre supermarkety są tylko czynne do 21. Po zakupach pojedziemy do biblioteki, żeby skorzystać z Internetu. Wieczorem mamy zamiar spotkać się z Jarkiem w mieście, by zrewanżować się za wczorajsze lody, zapraszając go na chińską kolację.

Kilka zdań do przyjaciół z klubu. Kochani, czytałem Wasze komentarze (a dokładniej jeden) na temat odczuwalnego braku mojej osoby na treningach. Ja również za Wami tęsknię. Mam jednak nadzieję, że ważny jest dla Was trening i że skupicie się na nim. Ja sam jestem już po odwiedzinach trzech klubów tu na miejscu, bo muszę ćwiczyć, by rozwijać się nie tylko językowo. Wiem, że część z Was przyzwyczaiła się do mojej osoby i ciężko być może przyzwyczaić się do tego, że mnie nie ma. Zapewniam Was jednak, że taka zmiana trenera wpłynie jedynie na Wasz lepszy rozwój. Tak jak, ktoś z komentujących słusznie zauważył - po jakimś czasie często wpada się w rutynę i treningi stają się mniej atrakcyjne. Najczęściej jest jednak tak, że trener ma do zrealizowania z zawodnikami jakiś plan, który z pozoru wydaje się zupełnie niepotrzebny i potrafi być trochę nudzący, ale prowadzi do z góry określonego celu. Im więcej osób prowadzi trening, tym te treningi dla ćwiczących są bardziej urozmaicone. Mam nadzieję, że większość z Was dostosuje się do nowych warunków i wykorzysta ten czas jak najlepiej, tak bym mógł być z Was wszystkich dumny nawet tu, tak daleko. Dla chcącego nie ma nic trudnego. Jeśli ktoś naprawdę chce ćwiczyć, to nic mu w tym nie przeszkodzi. Pamiętajcie - na treningach nie jesteście u babci na pączkach i musicie dawać z siebie wszystko. Czekam na pozytywne komentarze od Was. Pozdrawiam gorąco.

07 marca 2006 

Pierwsze dni

Minął kolejny dzień po drugiej stronie globu. Doszedłem do wniosku, że może mi się nie udać tak dokładnie opisywać każdego dnia jak, robiłem to dotychczas. Dzieje się po prostu za dużo. Będę w takim razie starał się opisywać czas tu spędzony w sposób mniej dokładny. Mam nadzieję, że równie ciekawy. Swoją droga dziękuję wszystkim odwiedzającym tą stronę za dobre słowa, które docierają do mnie. Już piszę, jak minęły nam te trzy dni w kraju kangurów.

Już podczas drogi z lotniska do domu, w którym mieszka Jarek ze swoim kolegą Łukaszem, nie mogliśmy się nadziwić, jak Ci ludzie radzą sobie z tym lewostronnym ruchem drogowym. Dla nas póki co jest to bardzo skomplikowane, ale ponoć idzie się przyzwyczaić. Pożyjemy, zobaczymy. Wszystko jeszcze przed nami.
U Jarka okazało się, że w domu jest dodatkowo Maciek, Kasia i Antoni. Wszyscy oni przyjechali z Perth w odwiedziny do Jarka, gdzie on wcześniej mieszkał. Kasia z Maćkiem w niedzielę wieczorem wracali pociągiem do Perth. Dwa dni trwa taka podróż. Antoni natomiast z Adelajdy jutro rano wyjeżdża do Melbourne, gdzie na minimum dwa lata się osiedli.
Cała ta ekipa była bardzo sympatyczna. Przez te dwa dni przebywania z nimi dowiedzieliśmy się bardzo dużo różnych ciekawych rzeczy na temat Australii, nauki w tym kraju, ludzi tu żyjących, panujących zwyczajów i wiele innych rzeczy. Kiedy planowaliśmy przyjazd, wydawało nam się, że już tak dużo wiemy, że nikt nas już chyba niczym nie zaskoczy. Okazało się jednak, że Australia to tak rozległy temat, że można o nim dowiadywać się czegoś nowego przez całe życie. Chłonęliśmy więc wiedzę jak gąbki. Generalnie każdy z nich dawał nam do zrozumienia, że może nie być jak w bajce, ale jest tyle atrakcji, które rekompensują wszystkie mniej ciekawe chwile. Trzeba po prostu wyznaczyć sobie jakiś cel i konsekwentnie do niego dążyć. Takie działanie nie jest nam obce, w końcu dzięki takiemu zachowaniu znaleźliśmy się tu gdzie jesteśmy.

Po wstępnym rozpakowaniu się i odświeżeniu po przyjeździe z lotniska, ekipa zaproponowała nam, żeby nie iść spać o poranku, tylko przetrzymać dzień i pójść spać w nocy. To ponoć najlepszy sposób na szybkie przestawienie organizmu na nową strefę czasową. Tak też zrobiliśmy. Zresztą mi nawet jakoś nie specjalnie chciało się spać. To naprawdę dziwne, ile ta adrenalina potrafi zdziałać. Ponieważ plan dotyczył zwiedzania Adelajdy chętnie przyłączyliśmy się do reszty. Adelajda jest tak dużym miastem, że zwiedzenie wszystkich atrakcji, mogło by spokojnie zająć miesiąc. Natomiast gdyby wziąć pod uwagę okolice miasta, czyli parki, rezerwaty, wyspy i inne, to wydaje mi się, że spokojnie kilka miesięcy. Więc myślę, że kiedy zacznie się już normalne życie, w sensie szkoły i pracy, to będzie można sobie naprawdę miło spędzić dni wolne zwiedzając piękne okolice.
Uroki terenu nad oceanem.

W pierwszy dzień wybraliśmy się nad ocean. Wtedy jeszcze nie widziałem centrum miasta i miałem wąskie wyobrażenie o nim. Mniej więcej takie, że Adelaide to taka jedno milionowa wioska z przepięknymi parterowymi domkami jednorodzinnymi, która graniczy z rozległą plażą nad oceanem. Dziś mogę spokojnie powiedzieć, że moje wyobrażenie było bardzo wąskie. Ale o urokach poszczególnych miejsc będzie jeszcze dużo czasu pisać. Po wyjściu z domu Jarka, musieliśmy się udać kawałek drogi do stacji tramwajowej. Na sekundkę zatrzymam się jeszcze przed domem. Jest to dom jednopiętrowy, gdzie na podwórku stoją dwie, albo trzy bardzo wysokie palmy. Nie jest to luksusowy dom, ale z pewnością nie można go zaliczyć do kategorii slumsów. Czysto i ładnie. Jedyne co się nie podoba Honoracie, że dość blisko jest duża kilkupasmowa droga, co powoduje, że rano jest troszkę głośniej. Mi zupełnie to nie przeszkadza. Zresztą nawet gdyby przeszkadzało, to wiem, że zatrzymujemy się w tym miejscu tylko na chwilę, więc mogę wytrzymać nawet orkiestrę dętą za drzwiami.
Honorata przed domem Jarka gdzie obecnie mieszkamy.

Wracając do tramwaju, po chwili dotarliśmy do przystanku, gdzie chwilę poczekaliśmy i byliśmy już w pięknym zabytkowym tramwaju, który również jest atrakcją turystyczną tego miasta. Tramwaj stary, ale funkcjonalnie i estetycznie po prostu rewelacja. Dowiedzieliśmy się w między czasie od Jarka, że w Adelaide jest tylko jedna trasa tramwajowa. Z miasta nad ocean i z powrotem. Jakieś 20 - 30 minut drogi z jednego końca na drugi. My pojechaliśmy w kierunku oceanu. Najpierw szlak wiódł przez osiedla pięknych domków, które są ustawione równiutko z dużym zapasem miejsca pomiędzy. Terenu do osiedlania w Australii nie brakuje, więc mogą sobie pozwolić na naprawdę elegancką zabudowę. Mogliśmy dojechać tramwajem prawie na samą plażę, ale specjalnie wysiedliśmy trochę wcześniej, by przejść się i zobaczyć coś więcej. Tu, gdzie wyszliśmy, zabudowa przypominała mi troszkę taką westernową, długa droga i po jednej i po drugiej stronie domy jedno, dwupiętrowe, w których mieściły się, sklepy, banki, bary itp. Atmosfera troszkę taka, jak latem nad polskim morzem, dużo ludzi i w sklepach dużo akcesoriów związanych z letnim wypoczynkiem. Po skończeniu się drogi, jeszcze jakieś pomniki, piękny ratusz, troszkę trawy, na której leżeli, wypoczywając sobie gdzie niegdzie ludzie i plaża, a za nią piękny ocean z wchodzącym w niego długim molo. Widok naprawdę świetny. Co mi od razu rzuciło się w oczy? Piękny ocean, szeroka plaża, piękna gorąca pogoda, a ludzi na palcach jednej ręki można policzyć korzystających z tych uroków. Dziś już wiem dlaczego. W Polsce kiedy latem jest piękna pogoda to na plaży ludzi jest bardzo dużo. Często trudno znaleźć atrakcyjne miejsce, by spokojnie poopalać się. Według mnie są dwie zasadnicze różnice między naszymi plażami w kraju, a tymi tu w Australii. Pierwsza to taka, że Australijczycy plaż mają zdecydowanie więcej. Dużo, dużo więcej. Więc nie muszą się ściskać tylko idą gdzie indziej jeśli jest im za tłoczno. Po drugie okres nadający się do korzystania z uroków oceanu jest tak długi, że nie ma takiego efektu jak u nas, że jeśli zapowiadają dobrą pogodę to cały kraj podąża na północ. Więc po brodzeniu troszkę w wodzie i poleżeniu nie chwilkę na trawce, weszliśmy do pierwszego pubu w Australii. Reszta pozamawiała sobie jakieś napoje i piwka, a ja postanowiłem wyruszyć na moje pierwsze próby nawiązania kontaktu w nowym języku. Poszedłem do banku. Tam podchodząc do okienka zobaczyłem uśmiechniętą panią, która po przywitaniu się i bardzo popularnym w tym kraju zapytaniu - How are you?, zapytała w czym może mi pomóc. Ja najpierw poinformowałem ją moją koronną formułką, że nie mówię dobrze po angielsku, przeszedłem do konkretów. Niestety nie mogłem w tym banku wymienić dolarów amerykańskich. Pani było bardzo przykro z tego powodu i przepraszała mnie kilka razy. Jeśli chodzi o uprzejmość Australijczyków to jest ona również szokująca, jak pogoda panująca tu w czasie, kiedy u nas tak zimno. Kiedy na przykład Honorata zapatrzy się gdzieś i wejdzie komuś pod nogi, to zanim zdąży coś powiedzieć, tutejszy przeprasza już ją, za to że weszła na niego :) To jest bardzo interesujące. Czytałem i słyszałem już przed przyjazdem o słynnej uprzejmości mieszkańców tego kraju, ale zobaczenie tego na własne oczy, robi naprawdę niezłe pozytywne wrażenie.
Po moim powrocie bez dolarów australijskich, ale i tak z zadowoloną miną, ponieważ udało mi się porozumieć po raz pierwszy, posiedziałem jeszcze chwilkę w barze słuchając z Honią historii pobytu w Australii naszych kolegów. Każda osoba ma za sobą bardzo duży bagaż doświadczeń wyniesionych z pobytu w tym bardzo odmiennym od naszego kraju i naprawdę z zaciekawieniem się ich słucha. Później poszliśmy wzdłuż plaży, mocząc nogi w oceanie. Szliśmy tak bardzo długo, rozmawiając sobie miło. Ja od czasu do czasu robiłem zdjęcia, zachwycając się widokami nas otaczającymi. Gdzie niegdzie ludzie uprawiali surfing, w innym miejscu jakaś ekipa przygotowywała się do żeglowania, jeszcze gdzie indziej odbywała się jakaś bardzo duża impreza surfingowa dla dzieci. Przechodząc tamtędy czułem się jak na planie filmu Słoneczny Patrol :). Deski, ratownicy, dużo ludzi, naprawdę było czuć świetną atmosferę. Jeśli chodzi o sport to tu znowu muszę pochwalić tutejszych. Wiedzą jak ważną rolę sport odgrywa w życiu i potrafią zrobić z niego niezłe widowisko.
Po chwili przeszliśmy dalej, by znowu upajać się spokojną plażą i pięknymi widokami. W końcu dotarliśmy do miejsca, w którym postanowiliśmy coś zjeść. Ja zjadłem rybkę, a Honia coś typowo włoskiego. Postanowiliśmy nie eksperymentować już na początku pobytu. W menu było co wybierać, połowę nazw widziałem po raz pierwszy w żuciu, owoce morza i inne dania nie za bardzo u nas popularne. Będzie można testować te nowe smaki podczas naszego pobytu.
Piszę i łapię się na tym, że cały czas piszę o tym miejscu w pozytywach. Wierzcie mi, na razie nie wydarzyło się nic co mógłbym opisać jako coś, co mi się nie spodobało. No może poza lewostronnym ruchem drogowym, który przy przechodzeniu przez drogę sprawia bardzo dużo problemów, bo mamy nawyk patrzenia się najpierw w lewo przed przejściem, a tam widać tylko tyłki samochodów, podczas gdy wszystko nadjeżdża z prawej. Można naprawdę śmiertelnie się pomylić, więc trzeba bardzo uważać. Na razie czujemy się tu, jak na wakacjach ponieważ nie mamy żadnych obowiązków. Później na pewno będą działy się rzeczy mniej ciekawe, które z chęcią opiszę, żeby w mojej relacji nie było tylko tak słodko. Na razie jednak musicie przyzwyczaić się do tego, że co chwila będę zachwycał się tym co mnie otacza, ponieważ ciężko się tym wszystkim nie zachwycać. Wiem, że w Polsce jest teraz zimno i wyczytałem w Internecie, że dotarła już nawet ptasia grypa, ale niech rozgrzewają Was chociaż moje relacje. Strasznie dużo czasu zajmuje mi opisywanie dokładnie wydarzeń, dlatego powoli będę skupiał się na pojedynczych tematach wartych opisania, niż na szczegółowej relacji z każdego dnia. Myślę, że te pierwsze dni warte są takiego opisu, bo to pierwsze wrażenia, które się już nie powtórzą, ale później będę już pisał mniej szczegółowo. Jednym z takich tematów wartych opisania są kosmiczne toalety publiczne na Victoria Square, które jeszcze kiedyś opiszę.

Pierwszy dzień w Australii zakończył się w domu przy Williams Ave gdzie na pierwszym piętrze w apartamencie z tarasem mieszka Jarek. Obok na piętrze mieszkają dwie Chinki, które ponoć nic nie robią tylko się uczą, na dole niedawno wprowadzili się Murzyni, ci ponoć robią więcej innych rzeczy, niż nauka :) A po drugiej stronie podwórka mieszkają Australijki. Ciekawi sąsiedzi prawda? No, ale w tym kraju tak właśnie jest. Na ulicach, w tramwajach, w autobusach, można spotkać ludzi z całego świata. Wszyscy żyją koło siebie, choć są wyznawcami często bardzo odmiennych religii i nikomu to zupełnie nie przeszkadza.

Drugi dzień spędziliśmy na malutkim zwiedzaniu centrum miasta, czyli jak tu mówią - city. W sumie identycznie, jak w Polsce. Jak mieszkasz we Wschowie, a wybierasz się do centrum, również mówisz, że idziesz do miasta. Tu zrobiły na mnie przeogromne wrażenie wieżowce i architektura. Budynki nowoczesne, przeszklone i wysokie, stoją często w sąsiedztwie starych zabytkowych kamienic, ratuszy itp. budowli. Bardzo ciekawie się to komponuje. Zobaczycie to na zdjęciach, które niebawem wrzucę do sieci. Podczas zwiedzania miasta, mijaliśmy wiele ciekawych miejsc. Słowami nie da się tego opisać, więc w wolnej chwili powybieram kilka zdjęć z chyba kilkuset, które już zrobiłem i wrzucę, byście mogli to zobaczyć. Zwiedziliśmy między innymi ogród botaniczny, wielki stadion do krykieta, który wraz z rugby, jest tu najpopularniejszym sportem. Na temat sportu w AU będzie trzeba poświęcić również osobny wpis na blogu. Po tych wycieczkach po mieście dotarliśmy do domu, gdzie do wyjazdu, szykowali się Kasia i Maciek. Zjedliśmy przygotowane przez Honoratę spaghetti i pożegnaliśmy się z nimi. Posiedzieliśmy jeszcze troszkę, wysłuchując historii na temat pobytu w Australii Antoniego i Łukasza, który jest tu od 6 lat, i poszliśmy spać. Łukasz jest również bardzo ciekawą osobą, jest Polakiem, który od 4 roku życia mieszkał w Niemczech, a teraz jest na kontrakcie bussinesowym w Australii. W związku z czym, w języku polskim sposród znanych mu języków, mówi najsłabiej. Ale jego historia jest bardzo interesująca. Może kiedyś do niej wrócę.

Jeśli uda mi się bardzo skrótowo opisać dzień trzeci, to będę już prawie na bieżąco. Więc wczoraj wstaliśmy około godziny 7:30. Warto może wspomnieć, że nie śpimy już u Jarka, a u bardzo miłej jego sąsiadki, starszej już pani Junis, która zaproponowała Jarkowi, by na noc wysyłał nas do niej, bo ona ma dwa wolne pokoje i będzie szczęśliwa, jak będzie mogła pomóc. Pani choć starsza, jest bardzo sympatyczna. Chodzimy do niej wieczorkiem, by wyspać się w wielkim łóżku i rano wrócić do mieszkania Jarka. Są sąsiadami, więc mamy dosłownie dwa kroki do niej. Ona mieszka na dole, my śpimy u góry, więc zupełnie sobie nie przeszkadzamy. Pani jest na tyle miła, że chce nam również pomóc w znalezieniu mieszkania, jak już przyjdzie na to pora. W ogóle wszyscy chcą nam pomóc, Łukasz poszuka również w Internecie i jeśli znajdziemy coś większego, by dzielić na pół z kimś innym, będzie miał nawet jakąś swoją koleżankę, która może z nami zamieszkać. Póki co, obaj zapewniają nas co chwilę, że mamy bardzo spokojnie szukać mieszkania i siedzieć u nich, ile tylko chcemy. My tak nie lubimy, ale ustaliliśmy, że po powrocie z Melbourne, do którego się na dniach wybieramy, zaczniemy intensywnie szukać jakiegoś lokum dla siebie.
Po wstaniu i porannej toalecie i śniadanku, wybraliśmy się pierwszy raz na miasto zupełnie sami. Kupiliśmy sobie bileciki tak zwane dniówki, które upoważniają do jeżdżenia wszelką komunikacją miejską przez cały dzień i zamierzaliśmy to wykorzystać.

Najpierw wybraliśmy się do centrum, by tam zwiedzić Central Market, takie nasze targowisko, tylko bardzo duże, na którym można kupić dosłownie wszystko. My kupiliśmy dwa jabłka i kartę do telefonu, by mieć w końcu telefon australijski. Jeśli chodzi o zakup telefonu, to chyba najdłuższy, zakup jaki kiedykolwiek dokonywałem. Oj, musiał się pan namęczyć, żeby wytłumaczyć nam wszystko, co chcieliśmy wiedzieć. Ale był bardzo cierpliwy i dał radę. Nawet kiedy zakończyliśmy proces tłumaczenia i przeszliśmy do procesu rejestracji, który odbywa się przez telefon, chciał pomóc, ale stwierdził, że powinniśmy dać radę sami. Tu było już gorzej. O ile twarzą w twarz można troszkę potłumaczyć rękami, to przez telefon już się tak niestety nie da. Ale i tam odebrał telefon bardzo cierpliwy i miły pan, który pomógł mi przejść przez cały proces, w którym musiałem podać swoje imię, nazwisko, datę urodzenia, adres, musiałem wysłuchać wszystkich warunków promocji i potwierdzić, że się na nie zgadzam, ale nie mam pojęcia na co się zgodziłem :) O ile w tych momentach, kiedy pan potrzebował jakieś dane ode mnie, to mówił spokojnie, powoli i dużymi literami, to kiedy czytał warunki promocji i pytał, czy zgadzam się, mówił jak automat. Ale widocznie po przejściach przy podawaniu danych wiedział, że gdybym miał zrozumieć co do mnie będzie mówił później, mogła by nas tu zastać tutejsza zima. W każdym razie jakoś poszło i ze sklepu wyszedłem z własnym telefonem. Chcieliśmy kupić dwa, ale okazało się, że Honorata nie ma zdjętej blokady sim lock do innych sieci. Byliśmy przekonani, że ma to ściągnięte, ale coś się nam pokręciło. W każdym razie jej albo zdejmiemy sim locka w najbliższych dniach, albo kupimy po prostu kartę z nowym aparatem. Nie jest to tu drogie, więc jakoś przeżyjemy. Po targowisku i zakupie telefonu, udaliśmy się do nieopodal znajdującej się biblioteki, w celu skorzystania z darmowego Internetu. W całej Australii rząd daje taką możliwość. Wystarczy wejść i umówić się na konkretną godzinę podając swoje imię, by pani mogła wpisać nas w grafik. Jedynym ograniczeniem jest czas jednej godziny dziennie dla osoby. Kontakt z panią w bibliotece był bardzo sympatyczny. Po wyrecytowaniu mojej regułki z informacją, że nie znam języka, ona powiedziała, że ona również nie za dobrze :) Bez problemu zapytałem, o co chciałem i już po chwili byliśmy umówieni za pół godziny na dwa stanowiska. Wykorzystaliśmy ten czas na pójście jeszcze raz do Central Market, by coś zjeść. Już wcześniej upatrzyliśmy sobie jedną z hal, na której mieli swoje stanowiska Azjaci: Chińczycy, Wietnamczycy, itp. wybraliśmy sobie jedno ze stoisk, na którym za 6$ można było sobie nałożyć, czego się chciało na średniej wielkości talerz. Przy zapłacie pan dał nam cenę specjalną i zapłaciliśmy tylko 9$ za dwie osoby. To dzięki urokowi mojej żony, która od razu spodobała się Chińczykowi :) zjedliśmy bardzo smaczne jedzonko i szybko wróciliśmy do biblioteki. Tam czekały już na nas wolne stanowiska. Ja zasiadłem od razu, a Honorata natomiast postanowiła jeszcze skorzystać z toalety, bo jej stanowisko było jeszcze zajęte. Kiedy zapytała panią o toaletę, ona odpowiedziała jej coś, czego Honia nie zrozumiała i kiedy pani powtarzając to po raz drugi, zobaczyła, że ona dalej nie rozumie, ściągnęła z głowy Honoraty okulary, ku jej zaskoczeniu. Dostała więc klucze od kibelka i wskazano jej kierunek. Po wszystkim, kiedy opowiadała mi tę sytuację, sugerowała, że chodziło o to, że do toalety nie można było nic ze sobą wnosić, ale dla mnie było to dość dziwne. Po krótkim zastanowieniu się, stwierdziłem, że jeśli dawali jej klucze od toalety, to po prostu chcieli coś w zastaw, by mieć pewność, że klucze do nich wrócą. Honi wtedy umysł się rozjaśnił, odświeżyła w pamięci słowa, które bibliotekarka do niej mówiła i olśniło ją :) W bibliotece byliśmy godzinkę, czytając maile i odpowiadając na wybrane, ponieważ nie było tyle czasu, by odpowiedzieć na wszystkie. Honia napisała też kilka smsów.

Następnie udaliśmy się w kierunku city, ale kiedy idąc, zobaczyliśmy autobus, który miał napisane, że jedzie do Flinders Univeristy, postanowiliśmy nim pojechać, aby zwiedzić naszą szkołę. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, byliśmy oszołomieni widokiem. Bardzo duży teren, mnóstwo zieleni, budynki i otoczenie usytuowane na wzgórzach z widokiem na ocean i panoramę miasta. Budynki są troszkę starsze, ale całość robi naprawdę niezłe wrażenie. Dokładniej opisze nasz uniwersytet, jak już będziemy tam uczęszczać na zajęcia. Krótko natomiast można śmiało powiedzieć, że jest to miasto w mieście. Jest tam wszystko. Od sklepów, poprzez banki, a na teatrze uniwersyteckim skończywszy. Spędziliśmy tam z dwie godziny albo i dłużej, by innym autobusikiem wrócić do miasta. W końcu udaliśmy się do wcześniej upatrzonego banku, w którym chcieliśmy wymienić pieniądze. Okazało się, że o godz. 16-ej go zamykają i spóźniliśmy się parę minut. Dwa kroki dalej był drugi bank, który był jeszcze czynny. Podeszliśmy do okienka i najpierw nasza stała regułka językowa, że nie mówimy dobrze po angielsku :) a później konkretnie, o co nam chodzi. Pani uśmiechnięta i chętna do pomocy, poprosiła o kartę studencką, albo ubezpieczenie, ale my nic z tych rzeczy jeszcze nie mamy, a paszport został w domu. Te dokumenty będziemy mieć dopiero po 27 marca, jak rozpoczniemy szkołę. Prawo australijskie niestety wymaga jakiś dokumentów od wymieniającego walutę, a nasze polskie dokumenty, prócz oczywiście paszportu, są tu nic nie warte. Umówiliśmy się więc na jutro. Później pokręciliśmy się jeszcze trochę po mieście w poszukiwaniu jakiś ciekawych klapek dla Honoraty i stwierdziliśmy, że najlepiej będzie jak pojedziemy nad ocean, bo tam Honia widziała takie, jakie chciała. Wsiedliśmy więc w zabytkowy tramwaj i po około 20 minutach byliśmy już nad oceanem. Tam niestety okazało się, że w Australii nawet nad wodą zamykają sklepy o 17-tej albo 18-tej. Poszliśmy więc poleżeć troszkę na plaży. W drodze powrotnej zrobiliśmy w markecie zakupy i byliśmy już w domku. Troszkę posiedzieliśmy, Honia zrobiła smaczne naleśniki, po czym około 23 poszliśmy spać.

Mam świadomość, że nie wszystko dokładnie opisuję i może się zdarzyć, że znowu ktoś zada mi pytanie podobne do tego, czy udało mi się kupić skarpetki, ale nie jestem chyba jednak w stanie opisywać wszystkiego dokładnie. Co do skarpetek, udało mi się je kupić w Kuala Lumpur. Wybraliśmy nawet droższe, ale znanej nam firmy Adidas. Oczywiście w bagażu głównym skarpetek mieliśmy całe stado. Ale wtedy bagaż główny, żył swoim bagażowym życiem w samolocie.

Papuga spotkana na drzewie.

Następne sprawozdania będą już mniej dokładnie przedstawiać plan dnia, ale bardziej skupiać się na wybranych tematach. No chyba, że będzie mi się strasznie nudzić, ale to chyba nie wchodzi w grę. Dokładnie opiszę na pewno podróż do Melbourne, którą zamierzamy niedługo odbyć pociągiem z Adelajdy i zobaczyć kawałek dzikiej Australii. Z pewnością natkniemy się wtedy na pierwszego kangura i może nawet na jakiegoś pająka i węża :) a jak dobrze pójdzie, to pewnie i jeszcze misia koala, bo na razie widzieliśmy tylko maskotki, chyba że wcześniej wybierzemy się do zoo, co również wchodzi w grę. Jarek też wspominał coś o wyspie kangurów, ale nie wiem jak ułoży się nam czas. Na wszystko na pewno wystarczy czasu, mamy w końcu całe 9 miesięcy :)

06 marca 2006 

Po wylądowaniu

Jesteśmy już w Australii drugi dzień. Jest niedziela. Leżę sobie w pokoju przydzielonym nam przez Jarka, u którego się zatrzymaliśmy. Jest po godz. 18-tej tutejszego czasu. W Polsce jest teraz 8:38. Czuję się świetnie. Za oknem około 35 stopni Celsjusza. Wróciliśmy niedawno z miasta, zjedliśmy przygotowane przez Honoratę spaghetti i postanowiłem opisać minione dwa dni. Pierwsze wrażenia po wyjściu z samolotu do dnia dzisiejszego.

Już przy podchodzeniu do lądowania nasze oczy ujrzały ogrom miasta, w którym przyjdzie nam mieszkać przez najmniej 9 miesięcy. Wcześniej oglądałem zdjęcia satelitarne tego miejsca, ale one nie robiły na mnie takiego wrażenia jak to, co zobaczyłem z okna samolotu. Po prostu przeogromne miasto. Przed lądowaniem załoga przeszła całą długość samolotu rozpylając bardzo mocno jakiś dezodorant bezzapachowy. Wyglądało to mniej więcej tak jak by chcieli nas zagazować. Domyśliliśmy się, słysząc o tym, jak Australia dba o to, by nic czego nie chcą, do nich się nie dostało, że chcą nas odkazić, czy coś w tym rodzaju. W każdym razie przeżyliśmy to.

Kiedy wylądowaliśmy, udaliśmy się do wyjścia, przeszliśmy przez korytarzyk, który łączy samolot z terminalem i doszliśmy po chwili do pierwszej kontroli. Osobno przechodzili kontrolę rezydenci Australii i Nowej Zelandii, osobno reszta świata. Stojąc w kolejce do okienka, w którym w naszej kolejce pani sprawdzała dokumenty, przygotowaliśmy paszporty, dokumenty z numerem przyznanych nam wiz oraz otrzymaną w samolocie deklarację na temat pobytu i wwożonych do kraju rzeczy, którą musieliśmy wypełnić. Po podejściu do pani, podaliśmy dokumenty. Pani dwa razy zapytała, czy na pewno dobrze zrozumieliśmy wypełnioną deklarację, wklepała do komputera jakieś dane, wezwała pana z urzędu emigracyjnego (DIMIA) i powiedziała, że możemy przejść dalej. Dalej zajął się nami pan. Zapytał po co przyjechaliśmy do Australii i czy dobrze zrozumieliśmy wypełnioną w samolocie deklarację .Po zadaniu pytań i oglądnięciu dokumentów przeprowadził nas kilka metrów dalej do drugiego okienka, gdzie nasze dokumenty wzięła druga pani. Pooglądała, poklikała w komputerze i zawołała pana z DIMIA. Podała mu nasze dokumenty. a on wziął w rękę jakąś specjalistyczną lupę i bardzo, bardzo dokładnie oglądnął nasze paszporty. Oddał je mówiąc, że wszystko z nimi jest w porządku. Pani podziękowała nam i poszliśmy dalej. Następnie zeszliśmy po schodach na dół gdzie na taśmie jeździły wszystkie bagaże. Poczekaliśmy chwilkę na swoje i mogliśmy z nimi iść dalej. Kolejnym etapem wyjścia na wolność było przejście przez wszystkie możliwe rentgeny. Tam po prześwietleniu naszych bagaży dokonano dodatkowych wpisów na naszej deklaracji, o którą tak często wszyscy pytali. Potem wskazano stanowisko na które mieliśmy się udać. Tam kolejny pan zapytał raz jeszcze czy oby na pewno dobrze zrozumieliśmy tą kartkę, którą musieliśmy wypełnić i tu zaczęły się wątpliwości Honoraty. Okazało się, że Honia zaznaczając, że nie ma żadnych lekarstw myślała tylko i wyłącznie o bagażu podręcznym, a deklaracja dotyczyła całego bagażu. Przyznała się, że ma lekarstwa i tu zobaczyłem pierwszy stres Honoraty w Australii. Pierwszy i jak na razie ostatni. Pan zapytał, w którym bagażu są lekarstwa i kazał go otworzyć. Tak też zrobiłem. Spojrzał i powiedział, że jest ok. Pozwolił nam iść dalej. Dalej szliśmy już do holu, w którym czekali ludzie. Na samym przedzie stał Jarek, który miał nas zatrzymać u siebie do czasu usamodzielnienia się. Przywitaliśmy się i wyszliśmy z lotniska. Było rano około 8, a temperatura już była konkretna. Było bardzo ciepło. Pierwsze na co się zwraca uwagę zaraz po wyjściu od razu po temperaturze to chyba to, że wszystkie samochody mają z dziwnej strony kierownicę. Mimo tego spostrzeżenia pewne odruchy są w nas bardzo mocno zakorzenione. Jak doszliśmy do auta, spakowaliśmy bagaże, to Honorata chciała znaleźć się na miejscu pasażera z przodu, a wpakowała się na miejsce kierowcy :) Jarka bardzo to rozbawiło, ale powiedział, że to standard. Jak się okazało Jarek mieszkał dość blisko lotniska. Teraz kiedy już wiem jaka Adelajda jest duża, to mógłbym powiedzieć, że bardzo blisko.
...............................................................................
Przepraszam, ale czas ucieka mi tu tak szybko, że nie mam kiedy opisać wszystkich zdarzeń. Dziś wrzucam to, co właśnie przeczytaliście. W najbliższym czasie dodam kolejne przygody Grzegorza i Honoraty na Antypodach. Dziś zakupimy telefony komórkowe, więc naszym najbliższym przekażemy nasze numery, co by była jakaś szybsza komunikacja, choćby sms-owa. Teraz jedziemy do centrum, z którego wyślę ten wpis. Jest bardzo słonecznie i ciepło. Jestem już nawet trochę opalony, choć w ogóle się nie opalałem i czujemy się świetnie. Wydaje mi się nawet, że nie przechodziłem tu jakiejś wielkiej aklimatyzacji. Jest po prostu dobrze. Na razie czuję się jak na wakacjach. Dopóki nie rozpoczniemy szkoły, to mam wakacje. Obiecuję, że już niebawem napiszę dużo więcej. Co do zdjęć, to mam ich już setki, piękne widoki, super miasto, ale wrzucę dopiero za jakiś czas, jak będę miał lepszy dostęp do Internetu. Póki co wrzucam z darmowego, siedząc na ławce w centrum. Bądźcie cierpliwi.
Pozdrawiam.
Pożej kilka fotek z podróży:

Na terminalu w Poznaniu.


Honorata w Boeing 777


Na lotnisku w Zurichu.


Oczekiwanie na naprawienie zepsutego samolotu.

05 marca 2006 

Kuala Lumpur

Wylądowaliśmy o godzinie 13-tej czasu malezyjskiego. Byliśmy po 13 godzinach lotu plus prawie pięciu godzinach oczekiwania na naprawę samolotu i wymianę załogi. Po wyjściu z kabiny samolotu uderzyła nas fala ciepła, ale za chwilę dotarliśmy już do klimatyzowanego terminalu, gdzie panowała temperatura podobna do tej z kabiny samolotu.
Ze świadomością, że mamy ponad osiem godzin czasu, spokojnie rozpoczęliśmy orientowanie się w terenie. Lotnisko było bardzo ładne. Postanowiliśmy już na początku wyczaić, gdzie będziemy musieli się udać, kiedy przyjdzie odpowiednia godzina. Jak się później okazało - niepotrzebnie. Po dwóch czy trzech godzinach na tablicy odlotów naszemu lotowi została zmieniona bramka. No, ale cały ten proces poznawczy przydał się bardzo, bo byliśmy już doskonale zorientowani w terenie. Postanowiliśmy podładować akumulatory w komputerach, ale do tego potrzebny był nam adapter (przejściówka) z wtyczki europejskiej na azjatycką. Moja znajomość języka, a w szczególności tematów, nazwijmy to, elektoniczno-informatycznych, bez problemu pomogła w tym zadaniu. Po chwili byliśmy już w sklepie gdzie posiadali w sprzedaży takie cudeńko. Było troszkę drogie, ale za to było uniwersalne we wszystkie strony. To znaczy można było skorzystać z niego w Anglii, USA, Australii i Europie niezależnie od tego, jaki rodzaj wtyczki ma się w swoim sprzęcie. Po przeliczeniu, ile nas to będzie kosztować, postanowiliśmy wrócić do tego miejsca później z wymienioną walutą i dokonać pierwszego zakupu. W między czasie natrafiliśmy na darmowe stanowiska z dostępem do Internetu firmy samsung. Niestety miały dwie wady. Po pierwsze trzeba było przy nich stać. Po drugie Internet działał bardzo powoli. Teraz po przemyśleniu sprawy wydaje mi się, że zrobili tak celowo. Im wolniejszy Internet tym dłużej trzeba stać i wpatrywać się w logo Samsunga. Odpowiednia wiadomość podprogowa z pewnością zostaje przekazana. Pytanie tylko czy właściwa? Mi samsung od dziś będzie się kojarzył z pozycją stojącą. :)
W każdym razie Internet przy tych stanowiskach mimo swoich wad, pozwolił nam wysłać kilka sms-ów i maili do rodziny i znajomych. Pisaliśmy głównie o tym, że wszystko u nas ok, że jesteśmy zmęczeni, ale podekscytowani.

Następnie znaleźliśmy sobie odpowiednie miejsce. by delikatnie odpocząć i ewentualnie się przebrać. Po zdjęciu butów, wiedziałem już, że zapach, który się wokół nas roznosił to nie był tylko zapach Honi :). Postanowiłem, że nie będę w takich nieświeżych butach chodził. Zapakowałem do reklamówki świeżą bieliznę, sandały, kosmetyki i ręczniczek i udałem się do toalety celem odświeżenia mego ciała. W kabinach znajdował się wężyk z ciepłą bieżącą wodą. Cel, do którego miał służyć był mi znany, ale ja postanowiłem użyć go do umycia stóp. Tak też zrobiłem. Przebrałem się i po chwili w sandałkach i o gołych stopach wróciłem w miejsce chwilowego spoczynku, Honia leżała sobie na fotelikach odpoczywając. Stwierdziłem, że muszę mieć do kompletu skarpety, ponieważ w samolocie będzie mi za zimno o gołych nogach. Rozpoczęliśmy poszukiwania sklepu, w którym moglibyśmy coś takiego zakupić. Po chwili mieliśmy już sklep jakiejś nieznanej nam marki, gdzie skarpety kosztowały 8 czegoś tam, do teraz nie wiem jaka tam obowiązywała waluta. Jakoś mnie to nie interesowało, poprosiłem o przeliczenie na dolary lub euro i już "byłem w domu". Wychodziło na to, że przelicznik w stosunku do złotówki był prawie jeden do jednego, więc mój zakup miał mnie kosztować 8 złotych. Jak się okazało nie, można było takiej małej kwoty zapłacić kartą - dopiero od dziesięciu. Nic więcej z tego sklepu nie potrzebowaliśmy, więc postanowiliśmy wrócić tu po wymianie pieniędzy w kantorze. W międzyczasie ja przeskanowałem laptopem dostępne na lotnisku bezprzewodowe sieci udostępniające Internet i okazało się, że jedna z nich działa prawie idealnie, Rozpoczęły się rozmowy na gg z rodzinką i znajomymi. Na szczęści w Polsce było wtedy rano, więc dużo osób było dostępnych. Nie nadążałem odpowiadać tyle było pytań. Chciałem przekazać jak najwięcej informacji, Generalnie każdego odsyłałem do bloga, bo tu najdokładniej można było się dowiedzieć, co u nas. Nie wspomniałem, że wcześniej moje wypociny udało mi się za pomocą darmowego, bezprzewodowego dostępu wrzucić do sieci, Po chwili wpadł mi do głowy pomysł, że jeśli jest szybki Internet, może uda mi się podzwonić ze pomocą programu skype do domu i innych. Sprawdziłem i już po chwili rozmawiałem ze swoją mamą. Bardzo się cieszyła, że zadzwoniłem. Honorata w tym czasie poszła wymienić pieniążki.

Poopowiadałem mamie co u nas i po chwili Honorata wróciła, jak to zwykle bywa, kiedy puszczam ją samą, wraca już z kimś. Tym razem wróciła z naszym sąsiadem z siedzenia na przeciw nas w samolocie, który lecieliśmy do Kuala Lumpur. Gość wyglądał mi na Australijczyka, jak się później okazało był to Słoweniec. Honorata korzystając z dobrodziejstwa dostępu do sieci, porozmawiała chwilkę z moją mamą i za chwile zadzwoniła również do swojej. Ja w tym czasie dyskutowałem z Słoweńcem. Facet jechał do Sydney na pogrzeb swojego kuzyna, który jak się okazało po zagłębieniu się w rozmowę był wielkim patriotą, politykiem i w ogóle kimś ważnym w Australii. Nasz towarzysz podróży miał wygłosić na pogrzebie przemówienie. Zaprosił nas na herbatkę. Postanowiliśmy pójść do największej konkurencji Mc Donalda, ponieważ M.D. nie było :) Po chwili siedzieliśmy już w Burger Kingu zajadając jakieś kanapki i rozmawiając ze Słoweńcem. Język Słoweński podobny do naszego, więc kiedy nie mogliśmy czegoś zrozumieć, prosiliśmy go, by mówił w jego języku i za chwilę już wiedzieliśmy o czym mówił. Jak się później okazało nie wszyscy. Honoratę w jakiś sposób ominął najważniejszy wątek, czyli śmierć kuzyna Słoweńca. Zrozumiała, że nieboszczyk żył i zaprosił go, by wygłosił jakieś przemówienie na jakimś ważnym spotkaniu. Dlatego też dziwiła się, dlaczego będzie mówił o umieraniu i nadziei. No, ale na szczęście później zgadała się ze mną i oczy się jej otwarły. Spotkaliśmy go jeszcze później i Honorata przeprosiła go za to, że źle go zrozumiała. Tyle, jeśli chodzi o spotkania towarzyskie.

Mama Honoraty podczas rozmowy pytała, co stało się z dziennikarzem, którego poznaliśmy w Zurichu. A więc pogadaliśmy z nim troszkę wysłuchaliśmy tego gdzie to on nie mieszka i gdzie nie mieszkał wcześniej. Poznaliśmy jeszcze dwóch Polaków, którzy podeszli do nas z jakimś zapytaniem, kiedy rozmawialiśmy i po wejściu do samolotu rozstaliśmy się, ponieważ siedział w zupełnie innym miejscu.

Wracamy do Kuala Lumpur. Czas na lotnisku mijał nam bardzo szybko. Mieliśmy w planie zobaczyć piękne centrum miasta, ale przez opóźnienie zrezygnowaliśmy z tego planu wiedząc, że może nie starczyć nam czasu na dojazd i powrót. Korzystając z uroków naprawdę ładnego lotniska poruszaliśmy się to tu to tam, leżąc gdzieś po podłogach i doładowywując nasz sprzęt elektroniczny. Ja obdzwoniłem jeszcze kilku znajomych na skype, dowiadując się od nich, że bloga czytają i że jest dla kogo pisać. Dziękuję Wszystkim za dobre opinie na temat mojej relacji z podróży.
Tym sposobem doszliśmy do godziny 21-szej, o której rozpoczęła się odprawa. Podeszliśmy do odpowiedniej bramki i znaleźliśmy się w tłumie osób lecących do Adelajdy. Tu było już wyraźnie widać wielokulturowość tego miejsca. Byli rodowici Australijczycy, Azjaci, ciemnoskórzy, muzułmanie i do wyboru naprawdę wszystko, co chcecie.

Stojąc przed bramką z napisem Adelaide uświadomiliśmy sobie, że to już koniec wycieczki. Że miejsce docelowe zostanie osiągnięte już niebawem, dzieli nas od niego zaledwie 7 godzin lotu. Beztroskie wakacje skończą się niedługo i będzie zderzenie z australijską rzeczywistością. Ale w perspektywie mamy jeszcze 3 tygodnie wolnego przed rozpoczęciem szkoły i ewentualnej pracy, więc może nie będzie za dużego szoku.

Kula Lumpur - Adelaide

Odprawa poszła bardzo sprawnie i pierwszy raz chyba ruszyliśmy zgodnie z planem. Tym razem siedzieliśmy na ostatnich fotelach pierwszej części klasy economy po prawej stronie znowu na końcu, czyli bez nikogo za plecami. Od samego początku lotu raczyli nas wszystkim, co się da. Jak zjedliśmy obiadek, tym razem wybraliśmy lazanie, to odleciałem w głęboki sen na trzy godziny.

Po przebudzeniu spoglądam na mapkę i widzę, że jesteśmy już bardzo blisko celu. Dane pokładowe mówią, że wylądujemy za 51 minut. Za oknem jeszcze ciemno, w Adelaide 6:17. Dziwne, że latem jest tu o tej porze jeszcze ciemno, ale widocznie słońce tu później wstaje. Za oknem samolotu widać niebo pełne gwiazd. Zaczyna się robić bardzo powoli jaśniej. Myślę, że za moment będzie co oglądać przez okienko, bo pogoda jest bardzo dobra. Widać na niebie tysiące gwiazd. Bardzo ładny widok. Lecimy na wysokości 11887 metrów z prędkością 865 km/h za chwilę pewnie zaczniemy obniżać lot. Ludzie po zjedzeniu śniadania, które przed chwilą było podane ,rozpoczęli pielgrzymki do toalet.

Jakaś adrenalinka mała jest. Nowe miejsce, nowi ludzie, nowe wyzwania. W końcu nowy język. Bardzo się cieszę, że jest szansa opanować go dobrze. Naprawdę świat stoi otworem, kiedy mówisz po angielsku. Reszta jakoś się musi ułożyć :) No to kończę, następna relacja z lądu australijskiego. Pewnie jak się obudzę za tydzień. Żartuje oczywiście. Odezwę się jak tylko dorwę gdzieś dostęp do sieci.
Życzcie nam powodzenia.

03 marca 2006 

Poznań - Kuala Lumpur

Poznań - Frankfurt

Relacja na żywo w trakcie lotu z Poznania do Frankfurtu. Jest godzina dziewiąta. Siedzimy na pokładzie małego samolotu ATR 42. Takim małym jeszcze nie lecieliśmy. Za plecami zostawiliśmy naszą ojczyznę, rodziny i znajomych. Do końca jeszcze nie czujemy napięcia, co będzie po wylądowaniu w Adelaide, ale już odczuwamy tęsknotę za bliskimi.
Wstaliśmy dziś o 4 rano. W wielkim pośpiechu poranna toaleta i ostatnie sprawdzenie bagażów, zapakowanie komputera, iPod'a i telefonu, które przez noc się ładowały. Na lotnisko odwiozła nas przyjaciółka Bogusia. W drugim samochodzie jechali rodzice Honoraty i jej brat. Po pożegnaniu się ze Sławkiem, którego zostawiliśmy w Lesznie, ruszyliśmy w drogę. Po kilku minutach okazało się, że na wieszaku została moja katana, którą miałem wymienić na lotnisku z moją zimową kurtką, gdyż ta miała pozostać w kraju. Szybki powrót do domu po kurtkę i jeszcze raz kierunek Poznań. Na trasie spotkaliśmy się z rodzinką Honi, która przesiadła się jeszcze do nich do auta, by poprzebywać jeszcze troszkę razem. W Poznaniu malutki postój na stacji benzynowej, by tata Honoraty mógł uzupełnić płyn do spryskiwaczy. Pogoda była brzydka, cztery stopnie Celsjusza w minusie i mokro. Na szczęście nie było ślisko i jechało się dobrze. Po dotarciu na lotnisko musieliśmy poczekać troszkę na odprawę.

Odprawa rozpoczęła się planowo i podeszliśmy z bagażami do najsympatyczniej wyglądającego kontrolera z nadzieją, że przymruży oko na nasze - zbyt wypasione bagaże. Prawie się udało, kiedy włożyłem pierwszy bagaż i ważył o ponad 3 kg za dużo pan nic nie powiedział, na taśmę poszedł drugi, który jak się okazało ważył o 5 kg za dużo. Tu niestety pan kontroler poinformował nas o przysługujących nam prawach i o 9 kg nadbagażu, za który musielibyśmy zapłacić. Był nawet na tyle miły, że przeszedł się do kasy dowiedzieć, ile by nas to kosztowało i wskazał wagę, na której mieliśmy dokonać pomiarów po rozpakowaniu. Nie chcę już wspominać o tym, że jak zwykle w takich sytuacjach musiałem powiedzieć mojej żonie: a nie mówiłem.
Po rozpakowaniu następujących rzeczy, kurtki i swetra Honoraty, a z moich ładnych skórzanych eleganckich butów oraz niestety stroju do treningu Taekwondo, mieliśmy o kilka kilo mniej. Pas do stroju sobie zostawiłem. Strój zakupię w Adelaide. Podszedłem do pana kontrolera i zapytałem, o ile możemy przesadzić, bo nie da się pozbyć tych 9 kg. On pokręcił nosem i zgodził się na małe 3 kg. Po wypakowaniu było i tak parę kilo więcej, ale pan już nic nie powiedział. Posprawdzał, co trzeba, dał karty pokładowe i zakończył odprawę. Na szczęście nie ważył bagaży podręcznych, które razem miały z 15 kg nadwagi, a powinny mieć po 5 kg na głowę.

W tym miejscu rozpoczęło się prawdziwe żegnanie. Łzy rodziców, brata Honoraty i jej samej. Ja wytrzymałem bez płaczu. Muszę tylko wspomnieć, że uroniłem kilka łez i zrobiło mi się bardzo smutno wcześniej. Kiedy byłem jeszcze w samochodzie i Sławek wysłał mi sms-a z informacją, że będzie mu nas brakowało. Wtedy faktycznie zmiękłem i wylałem kilka łez, zdając sobie sprawę z tego, że nie zobaczę mojej rodziny przyjaciół, i innych znajomych przez dłuższy czas. Nawet kiedy piszę te słowa, robi mi się smutno. Receptą chyba jest nie myśleć o tym w ogóle. Ale czy tak się da? Pożyjemy zobaczymy, ale wątpię.

Po pożegnaniu odprawa celna, sprawdzenie paszportów - kilka sekund, ostatnie zdjęcie (zrobione przez rodzinkę Honi) i przejście przez bramki do strefy wolnocłowej. Tam celnicy prześwietlili bagaże, każąc nam wyciągnąć komputery z plecaka, ściągnąć kurtki i przejść przez bramkę, która lubi piszczeć. Tym razem nie zapiszczała. Nie miałem żadnych kluczy itp. rzeczy, które zawsze powodowały piszczenie. Nie mam mieszkania, nie mam kluczy. Z jednej strony człowiek czuje się taki wolny, ale z drugiej czasem przez głowę przechodzi myśl co będzie, jak wrócimy. Nie mamy jeszcze zupełnie planów na powrót. Na razie powoli zaczynamy myśleć o tym, co może spotkać nas w Australii.

W strefie wolnocłowej było z 30 minut czekania. Honia zrobiła jakiś zakup kosmetyków, wydając ostatnie 40 zł i już wsiadaliśmy do autobusiku, w którym mocno zmarzliśmy. Później wsiedliśmy do malutkiego samolotu, tu jeszcze małe opóźnienie w starcie, spowodowane jak powiedział pan kapitan, dyspozycją z Brukseli, w której jest centrum zarządzania lotami i dopiero o 8:28 byliśmy w powietrzu. Po osiągnięciu wysokości przelotowej podano nam malutkie śniadanko, jak to w samolotach i zabrałem się za pisanie. Za 10-15 minut będziemy lądować, dlatego na tym teraz skończę, by spokojnie zdążyć się spakować.

Frankfurt - Zurich

No i wylądowaliśmy we Frankfurcie, Lot był opóźniony, więc nie byliśmy o planowanej godzinie, tylko troszkę później. Wyszliśmy z samolotu i na początku zaczęliśmy podążać za resztą ludzi, nie bardzo wiedząc, gdzie idziemy. Nagle weszliśmy na terminal 1, pierwsze wrażenie - duże to cholerstwo i nie wiadomo, gdzie iść. W porównaniu z Poznaniem, to mniej więcej tak, jakby porównać główkę szpilki z arbuzem. Byliśmy umówieni z kolegą Robertem, który pracuje na lotnisku, że spotkamy się koło 10 przy tablicy odlotów, ale albo nie mógł się urwać z pracy, albo był wcześniej. Widząc ogrom lotniska i nie mając pojęcia gdzie się udać, złapaliśmy nasz plan lotu, który otrzymaliśmy z biura, w którym kupiliśmy bilety i udaliśmy się do najbliższego punktu informacyjnego. Tam na pytanie gdzie mamy iść i okazując wyżej wymieniony plan, pani surowym i mało zachęcającym do dalszych pytań głosem wskazała nam kierunek.

Rozpoczął się marsz. Maszerowaliśmy ciągnąc za sobą jeden z podręcznych bagaży na kółkach, wypełniony po brzegi mój plecak i aparat fotograficzny. Na końcu korytarza okazało się, że jest kolejka (takie malutkie metro lotniskowe). Cóż nam pozostało, wsiedliśmy do środka dowiadując się z informacji umieszczonej na tablicy tego, nazwijmy to peronu, że kolejka ta jedzie na terminal drugi. Tak się złożyło, że była to kolejka 2-wagonowa. Pierwszy wagon był pełen ludzi, a w drugim byliśmy tylko my. Wtedy jeszcze nie zastanawiałem się dlaczego tak jest, ciesząc się, że mamy dużo miejsca. Kiedy dojechaliśmy do pierwszej stacji drzwi się otwarły więc wyszliśmy na zewnątrz, wtedy okazało się, że wszyscy z pierwszego wagonu wysiedli z drugiej strony i mieli przed sobą terminal 2, a my znaleźliśmy się w jakimś miejscu odosobnienia, z perspektywa długiego korytarza przed sobą. Jak jest korytarz, trzeba maszerować, pomyśleliśmy i tak zrobiliśmy. Po krótkim marszu i coraz większym napięciu pojawili się ludzie i różne okienka przewoźników. Po podejściu do pierwszego człowieka i pytaniu (w naszym łamanym języku angielskim) o drogę do wskazanego na kartce miejsca, człowiek ten kazał nam iść prosto i informując, albo, że dojdziemy tam za pół godziny albo, że nasz lot za pół godziny kończy odprawę. Do tego momentu nie ustaliliśmy, co on faktycznie powiedział, bo w tych nerwach chcieliśmy tylko wiedzieć, w którą stronę iść, by nie spóźnić się na odlot. Dowiedzieliśmy się również, , że mamy się kierować do bramki I2. Rozpoczęły się poszukiwania, ale nigdzie nie było bramki I2. Doszliśmy do końca kolejnego korytarza i dalej nic. Zobaczyłem terminal komputera informacyjnego z dotykowym ekranem i począłem sprawdzać, gdzie jest nasz lot, po chwili nerwowych poszukiwań zauważyłem, że jest nasz numer lotu o tej samej godzinie, ale jest napisane zupełnie inne miejsce przeznaczenia. Nie bardzo wiedziałem o co chodzi, ale Honorata w międzyczasie znalazła na przeciw tego terminala biuro Malaysia Airlines, bez zastanowienia weszliśmy do środka z ponownym pytaniem, gdzie mamy iść i okazaniem otrzymanego planu podróży. Pani miło i wyraźnie wytłumaczyła nam, że mamy pójść w lewo i później w prawo powtarzając to co inni, że mamy szukać bramki I2. Wtedy też dotarło do nas, że I w angielskim to E. Proszę się nie śmiać głośno w tym miejscu. Tyle lat nauki języka i stres potrafi tak człowiekowi namieszać w głowie. Moja nauczycielka pewnie teraz łapie się za głowę. Pozdrawiam Iwona. To kolejne potwierdzenie, że jestem the best.

Po chwili byliśmy już przy odpowiedniej bramce i okazaliśmy paszporty i bilety odpowiedniej Pani. Pani spokojnie poinformowała nas, że nasz lot niestandardowo poleci najpierw na godzinkę do Zurichu, by stamtąd dopiero udać się dalej do Kuala Lumpur. Potwierdziliśmy, że nasz bagaże możemy odebrać dopiero w Adelaide i upewniliśmy się czy w Zurichu nie będziemy musieli nigdzie wysiadać i już staliśmy w kolejce do samolotu. Pisząc te słowa, jestem właśnie w Zurichu. Jest godzina 14-ta. Na chwilkę przerywam by za chwilę po ponownym starcie opisać dalsze przeżycia.
.......................................................
No i proszę. Po godzinie wyciągnąłem znów laptopa. Ale tu niespodzianka - dalej jestem w Szwajcarii. Po chwili kołowania na pas startowy samolot zawrócił, pilot poinformował o problemie technicznym, który technicy usuwają już ponad godzinę. Gdyby nie ten incydent moje sprawozdanie byłoby zbyt piękne. No, ale na razie zupełnie nie zrażony wydarzeniami, które się dzieją, opiszę dalej, co działo się po wejściu do samolotu.

Po przejściu przez kolejny tunel nagle znaleźliśmy się na pokładzie Boeinga 777 - 200. Pierwsze wrażenie? Boeing to duży samolot. Moje poprzednie loty krótkodystansowe można, by porównać do podróży małym fiatem, kiedy tu wsiadłem do wielkiego luksusowego mercedesa. Miła Malezyjka powitała nas na pokładzie, zapytała o miejsce i wskazała kierunek. Okazało się, że siedzimy w środkowym rzędzie foteli na samym końcu samolotu. Obok nas niemiecki małżeństwo w średnim wieku, a w rzędzie sąsiadującym z nami nie było nikogo. Fotele duże, przed oczami w przednim siedzeniu wbudowany monitor LCD, przy prawej ręce pilot do tegoż sprzętu oraz telefon. Pilot posiada dość dużo guziczków, które nie omieszkałem protestować. Jak się po chwili okazało, jeden z nich służył do wzywania stewardesy. Obsługa ładnie kolorowo ubrana, Malezyjki bardzo ładne. Już chwilę po usadowieniu się, podano nam namoczone ciepłą wodą chusteczki do obmycia rączek i czego tam jeszcze ktoś by chciał. Chwilę później dostaliśmy orzeszki słone i sok pomarańczowy. Wystartowaliśmy zgodnie z planem. By po godzinie wylądować w Szwajcarii. Po starcie nasze komputerki pokładowe udostępniły wiele nowych opcji. Można na nich obejrzeć przeróżne filmy podzielone są na wszystkie możliwe kategorie, jest naprawdę dużo muzyki, są gry komputerowe, można również poczytać newsy różnych tematów, oglądnąć zdjęcia z wybranych miejsc świata, dowiedzieć się, jaka jest pogoda w dowolnym miejscu na świecie, albo co również bardzo mi się spodobało, obejrzeć dokładne dane o locie: czas pozostały do celu, wysokość lotu, szybkość, temperaturę na zewnątrz, mapkę z trasą i miejscem, w którym się obecnie znajdujemy i wiele innych ciekawych danych.
.......................................................
Po kilkudziesięciu minutach spędzonych w samolocie oczekując na rozwiązanie problemu, w końcu powiedziano nam, że już nie wiedzą jak długo potrwa naprawa i musimy wysiąść na terminal. Teraz po wyjściu z samolotu możemy już powiedzieć, że naprawdę byliśmy w Szwajcarii. Terminal bardzo ładny. Ludzie podenerwowani, niektórzy mieli kolejne połączenia z Kuala Lumpur, natomiast my mieliśmy zaplanowany tam cały dzień czekania na nocne połączenie do Adelajdy.
Właśnie przyszedł pan z obsługi technicznej i zapewnił wszystkich, że samolot będzie sprawny o godzinie 18-tej i nie będzie już więcej problemów. Swoją drogą ciekawe, co się zepsuło. Troszkę się nam tu pokomplikowało, ale mam nadzieję, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Część ludzi stoi i dyskutuje cały czas z panem z obsługi technicznej, a inni siedzą i czekają spokojnie. Ci dyskutujący pewnie są już gdzieś spóźnieni. Mam swoją teorie na temat tej awarii. Myślę, że to Honia zepsuła. Bo jak pilot 10 razy prosił, żeby wyłączyć telefony komórkowe to ona potajemnie wypisywała sms-y. J

Wspomnę może jeszcze o pasażerach z jakimi przyszło nam podróżować. Jest ich około 200 osób. Większość z nich to chyba Niemcy. Dużo było słychać ichniego języka. Jest też wielu anglojęzycznych, którzy dużo w rozmowach z innymi używają słowa: Australia. Albo turyści, albo Australijczycy. Jest również troszkę Azjatów, ale zdecydowana mniejszość. Nie nawiązuję kontaktów z innymi, ponieważ mój angielski jest na tyle słaby, że w każdym momencie, kiedy ktoś zacząłby rozwijać wypowiedź, ja musiałbym zdawać się na swoją intuicję, która czasem bywa mylna. Po co w takim razie się przemęczać. Jak będę wracał z Australii, wtedy mogę się pokusić o dyskusje. Póki co trzeba słuchać i starać się jak najwięcej zrozumieć. Przed chwilą na przykład pan z obsługi technicznej wspominał coś o kanapkach i część ludzi się gdzieś wybrała. Może dadzą nam w jakimś barze kanapki. Honorata poszła obadać sytuację. Popstrykałem troszkę zdjęć portu i naszego zepsutego samolotu, ale wciąż czekam na prawdziwą egzotykę. Tu w Zurichu jest tak jak u nas, tylko o wiele czyściej i nowocześniej. Właśnie przybiegła Honorata po jakieś odcinki z biletów, które mają posłużyć jako przepustka do otrzymania kolejnej porcji pożywienia. Krzyczała coś, że poznała jakiegoś dziennikarza (Polaka), który jej wszystko wytłumaczył. Pewnie z nim tu za chwilę wróci. Czyli jakiś Polak z nami jednak leci. Już myślałem, że jesteśmy sami w tym wielkim samolocie J.

No dobrze. Jeśli po 18-tej wylecimy, następny wpis będzie po kilku godzinach lotu, tak bym mógł podzielić się zmęczeniem, które pewnie będzie już duże. Nie wyspałem się już naprawdę dawno. Nie wspomniałem chyba, że z Polski wyjeżdżałem z bólem gardła i małym kaszlem. Stan ten cały czas się utrzymuje. Mam nadzieję, że się nie pogorszy. Biorę jakieś tabletki. OK. Zamykam komputer, by mieć jeszcze baterie w samolocie.

Zurich - Kuala Lumpur

No i znowu jestem. Tym razem nadaję z samolotu na trasie do Kuala Lumpur. Na moim komputerze jest 22:14, ale to czas Polski. Spoglądam na ekran z informacjami o locie i mam tu następujące dane: prędkość lotu 989 km/h, do celu (Kuala Lumpur) zostało 7014 km, przelecieliśmy z Zurichu już 3191 km, temperatura na zewnątrz -57 stopni Celsjusza, czas pozostały do lądowania 7 godzin 32 minuty, wysokość na jakiej lecimy to 10668 metrów. W tym momencie znajdujemy się nad Azerbejdżanem. Niebawem mocno z prawej miniemy Baku. Później pod sobą będziemy mieć, jeśli dobrze tłumaczę, Morze Kaspijskie.

Honorata śpi. Mi jeszcze nie było dane, choć chyba za chwilkę wybiorę sobie jakąś spokojna muzykę i również spróbuję zasnąć. Honoracie było łatwiej, bo wypiła kilka szklaneczek winka i stwierdziła, że jest nietrzeźwa i idzie spać. Przed chwilą zakończyłem oglądanie filmu Just Like Heaven, to mój pierwszy film w całości oglądnięty w oryginalnej angielskiej wersji językowej. Jestem z siebie dumny, bo mimo iż wielu dialogów nie rozumiałem, doskonale wiem o czym była w nim mowa. Potrafiłem się nawet wzruszyć. Potwierdziła się zasada, że najważniejsza jest mowa ciała i jej poświęciłem największą uwagę. Jakiś czas temu kazali zapiać pasy. Do tej chwili nie wiedziałem za bardzo po co, ale chyba właśnie zaczyna troszkę nami na boki poruszać. Turbulencji jeszcze nie miałem okazji doświadczyć, więc jestem gotowy na kolejne ciekawe przeżycie. Co do doświadczenia opóźnienia samolotu - mam już je za sobą. Nasz lot opóźnił się, jeśli się nie mylę 6 godzin. Pilot coś chyba stara się nadrobić, no ale tyle na pewno nie nadrobi. Wstrząsy ustąpiły, ale może jeszcze będą, w końcu jest jeszcze kawałek do celu. Jak się dowiedzieliśmy w naszym samolocie uszkodził się agregat prądotwórczy, naprawa troszkę czasu zabrała, a jak już mogliśmy lecieć, to musieli nam wymienić załogę i wszystko się opóźniło. Załoga po prostu też ludzie i mają swoje limity, które mogą wytrzymać na nogach, usługując pasażerom.

Teraz kilka zdań na temat obsługi. Moim zdaniem rewelacja. Człowiekowi naprawdę nic nie brakuje. No może prócz miejsca do pobiegania, ale i to być może dałoby się załatwić, gdyby poprosić. Najedzeni jesteśmy bardzo, na obiadek wybraliśmy filecik z kurczaczka, później jakieś kanapki, wszelkiego rodzaju napoje - bezalkoholowe i alkoholowe, na deser lody, których nie poprosiłem z powodu ciągłego bólu gardła. Choroba nie chce mnie opuścić i pewnie nie opuści przez jakieś dwa, trzy dni, ale mam tylko nadzieję, że się nie pogorszy, bo nie chcę przez nią źle wspominać podróż.
Wystarczy tych opisów, w końcu to miał być blog o Australii, a nie o przewozach lotniczych. Póki mnie jednak tam nie ma, staram się w miarę na gorąco opisać to, co się dzieje obecnie. Spróbuję teraz zasnąć. Może prześpię resztę lotu. Jak na razie mi się nie nudzi i nie czuję jakiegoś strasznego dyskomfortu spowodowanego lotem. Istnieje tylko zmęczenie brakiem snu, ale ono jest zamierzone, by kiedy już nie będzie co robić, zasnąć i spać. Obawiam się, że nie zdążę nawet zagrać w połowę dostępnych na moim pokładowym komputerze gier, ale mówi się trudno Dokończę wracając. W sumie będę miał też siedem godzin lotu z Kuala Lumpur do Adelaide. Dzięki opóźnieniu nie będziemy mieli całego dnia czekania na lot w K.L., ale przez to również nie uda nam się zobaczyć centrum, które każdy polecał zobaczyć.
Jeśli moje pisanie nie trzyma się kupy, to przepraszam. Ale musicie sobie zdawać sprawę w jakich okolicznościach powstają te słowa. Nie mogę coś skończyć. Uciekam spać.
.......................................................

Za około pół godziny lądujemy w Kuala Lumpur, Honia spała 6 godzin i jest nie wyspana. Chce się jej również cały czas pić - czyżby kac? Ja spałem może z godzinkę, później wziąłem się za kolejny film i jakieś gry, słuchałem muzyki i podpierałem śpiącą Honoratę. Jestem zmęczony, ale jakoś nie tak, żebym mógł zasnąć na dłużej. Innych objawów długiego lotu nie ma. Honorata ma już spuchnięte nogi, u mnie wszystko w normie. Pewnie padnę później.
Jak na lotnisku dorwiemy jakąś kafejkę internetową to umieszczę to wszystko na blogu. Teraz powoli będziemy się szykować do lądowania. Trzeba będzie się też uszykować na uderzenie ciepła. Do następnego wpisu. Bye.

01 marca 2006 

Pożegnania

Tak wiele się przez ostatnie dni wydarzyło, że z pewnością nie uda mi się wszystkiego opisać. Czas od ostatniego wpisu do dziś minął okropnie szybko. Dziś jest już pierwszy marca. Jutro rano rozpoczynamy naszą podróż. W tej chwili korzystam z chwili spokoju, by napisać kilka zdań. Ostatnie dni były wypełnione spotkaniami, wyprowadzką, załatwianiem spraw i pakowaniem.

W piątek spotkałem się z ekipą firmową. Przesiedzieliśmy kilka godzin w bardzo miłej atmosferze z piwkiem w ręce. Przyjechali również znajomi, którzy przestali pracować w firmie jakiś czas temu. Miło było ich zobaczyć. Znalazły również troszkę czasu koleżanki, których teraz w pracy nie ma, ponieważ niedługo będą rodziły dzieci. Było naprawdę sympatycznie. Dostałem kilka świetnych prezentów, które zabieram ze sobą: czerwoną koszulkę z białym orłem i napisem POLSKA, inną ładną koszulkę polo oraz duży przewodnik Pascala po Australii. Wszystkie naprawdę się przydadzą. Żałuję troszkę, że nie mogłem zostać do końca imprezy, bo po kilku godzinach musiałem wracać do domu, gdzie czekały na mnie kolejne godziny przygotowań do wyprowadzki.
W sobotę od rana dalszy ciąg pakowania się w kartony, później malutkie spotkanie z bratem, jego żoną i dziećmi, by za chwilę wrócić do pakowania. Wieczorkiem przyjechał z Nysy duży samochód i rozpoczęło się jego zapełnianie. Na szczęście teść przyjechał z bratem Honi i jego kolegą. Dodatkowo zaangażowałem brata do pomocy i cała wyprowadzka potrwała niecałe dwie godzinki. Prawdziwa zabawa zaczęła się po tym, jak pojechali. Trzeba było jeszcze dokończyć pakowanie tego co chcemy zabrać i tego, czego nie zdążyliśmy z braku czasu posortować. Następnie rozpoczęło się sprzątanie domu. To nie było przyjemne. Po kilku dniach intensywnej pracy już czułem się niezbyt silny. Cała zabawa w sprzątanie i upychanie do samochodu tego co zostało, potrwała do godziny 0:30. Zmęczeni okropnie, ponad miarę wypełnionym autem, pojechaliśmy do naszego tymczasowego miejsca pobytu. Tym sposobem około godziny pierwszej w nocy znaleźliśmy się u naszych przyjaciół w Lesznie. Tam wypakowaliśmy wszystko i padliśmy wycieńczeni na łóżko.

W niedzielę rano przyjechaliśmy do Wschowy po resztę rzeczy i z powrotem do Leszna. Tam w końcu udało mi się troszkę odpocząć. Honorata w tym czasie pojechała jeszcze raz do opuszczanego przez nas miasta, aby zabrać resztę rzeczy i oddać klucze oraz spotykać się ze znajomymi,. Wieczorkiem rozpoczęło się archiwizowanie danych z komputerów, zgrywanie zwykłych płyt na płyty DVD, tak by zajmowały mniej miejsca i wagi. Pomoc Honi w spakowaniu sprzętu, który wraz z firmowym samochodem musiała odwieść do firmy w Warszawie, zakończyła się po pierwszej w nocy. Poszedłem spać, bo rano czekał mnie normalny (ostatni) dzień pracy w firmie. Zmęczenie i pakowanie auta w niezbyt sprzyjającej temu temperaturze powietrza spowodowało, że na moich ustach jak prawie co roku pojawiło się zimnisko. Strasznie tego nie lubię. Mam nadzieję, że klimat panujący w moim nowym miejscu zamieszkania, nie będzie sprzyjał tego typu nieprzyjemnym sprawom.

Poniedziałek z racji, że to ostatni dzień w pracy, nie należał do spokojnych. Każdy chciał jak najwięcej wyciągnąć ze mnie, mając świadomość, że później nie będzie już to możliwe. Wiele osób zauważyło, że jestem już zmęczony. Pod koniec pracy zaproszono mnie na pożegnanie, na którym złożono mi piękne życzenia, dostałem ładną kartkę z koniczynką i dwa naprawdę świetne upominki. Jeden to okulary przeciwsłoneczne, a drugi to długopis od Parkera. Okulary, by chroniły mnie przed słońcem, a długopis, żebym miał czym pisać do firmy listy. Niektórzy uronili łzy z powodu mojego odejścia. Ja jakoś się nie rozkleiłem, chociaż dużo nie brakowało. Umówiłem się na wtorek po odebranie dokumentów i w ten sposób zakończył się ostatni dzień pracy. Po pracy musiałem pozałatwiać kilka spraw, banki, kantory itp. Wieczorkiem natomiast czekało na mnie pożegnanie z moim klubem Taekwondo. Gdyby nie rozmowy z rodzicami trenujących dzieci i kolegami, chyba płakałbym jak bóbr, patrząc po raz ostatni w tym roku na moich wychowanków. Otrzymałem piękne podziękowanie od wszystkich, od starszych dziewczyn piękna różyczkę, od młodszych czekoladki. Naprawdę żal wyjeżdżać. Po treningu wyszliśmy ze starszą ekipą na soczek i piwko do pobliskiego lokalu, gdzie miło powspominaliśmy minione dziesięć lat. Po wszystkim wróciłem do Leszna i zaraz poszedłem spać. Juz nawet dokładnie nie pamiętam. Zmęczenie coraz bardziej dawało o sobie znać.
Poniżej zdjęcie pięknego podziękowania jakie otrzymałem.
We wtorek od rana dalszy ciąg zgrywania danych z komputerów. Później wizyta z szampanem i tortem w firmie, gdzie raz jeszcze żegnałem się ze wszystkimi. Prawie pięć ostatnich lat przepracowałem w tej firmie. Jest co wspominać. Będzie mi pewnie brakowało tej gorącej atmosfery. Bardzo się zżyłem ze wszystkimi i oni ze mną.
Wieczorkiem pożegnanie z dziećmi i młodzieżą z mojego klubu w Starych Drzewcach i znowu powrót do Leszna i tam już bardzo konkretne pakowanie walizek. Torby się nie domykają, ale może jakoś się uda je pozamykać. Co do wagi, która nie może przekroczyć dla głównego bagażu 20 kilogramów na głowę, nie wiem jak będzie. Może ktoś przymruży oko na lekką nadwagę bagaży.

Środa - pobudka z bólem gardła, szykowanie rzeczy, które się nie zmieściły do bagażu i wyjazd do Wschowy. Wizyta u fryzjera i obiad z rodzicami Honi u mojej mamy. Później ciasto i rozmowy przy stole. Na koniec pożegnanie z rodzinką od mojej strony. Było troszkę łez mam, które bardzo przeżywają nasz wyjazd. Inne kobiety również się wzruszyły. Rozpaczy nie było, bo i nad czym tu rozpaczać? Na wojnę nie jedziemy.

Na koniec krótko o planie podróży. Wstajemy w środku nocy, tak by około 4:30 rano wyjechać z Leszna do Poznania, skąd o 7:40 mamy wylot do Frankfurtu, gdzie jesteśmy o 9:35. Natomiast o 12:00 mamy wylot do Kuala Lumpur w Malezji. Lecimy prawie 12 godzin i lądujemy o 6:40 tamtejszego czasu. Mamy cały dzień na zwiedzanie, bo wylatujemy do Adelaide o 21:45. Ten lot będzie trwał 7 godzin i jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, nasze stopy dotkną ziemi australijskiej o 7:15 rano w sobotę 4 marca. Różnica czasu miedzy Polską a Adelaide wynosi osiem i pół godziny.

To było by na tyle jeśli chodzi o najbliższe plany. Następny wpis będzie pewnie tworzony w samolocie lub na lotnisku, więc postaram się dokładnie opisać uczucia jakie będą mi towarzyszyły. Pozdrawiam wszystkich gorąco w te zimne dni. Dobranoc !

Autor bloga

  • Grzegorz Ławrynowicz
    lat 31, od marca 2006 przebywa w Australii. Zawodowo informatyk. Trenuje koreańskie sztuki walki - Taekwondo i Hapkido. Tworzy grafikę, głównie na potrzeby reklamy. W wolnym czasie fotografuje.

Ostatnie dodane zdjęcia

Powered by Blogger
and Blogger Templates