24 kwietnia 2006 

Pierwsze dni szkoły

Dwudziesty siódmy marca był dla nas pierwszym dniem szkoły w Australii. Po bardzo długiej przerwie w nauce wróciliśmy do szkolnych ławek.

Kiedy piszę te słowa, jestem już po trzech tygodniach nauki. Mogę więc opowiedzieć o moich uczuciach szerzej i z większym dystansem. Słyszałem kiedyś powiedzenie - na naukę nigdy nie jest za późno - i z tym przekonaniem udałem się w poniedziałek rano do mojej nowej szkoły.

Dzień zaczął się pięknie. Noc poprzedzająca pierwszy dzień szkoły, minęła bardzo spokojnie i bezstresowo. Wcześniej bałem się, że podniecenie wywołane rozpoczęciem roku szkolnego, może dać o sobie znać jakąś bezsennością. Obudziliśmy się rano na sygnał budzika w którymś z naszych telefonów. Z pewnością był to mój telefon, ponieważ to ja jestem tą osobą, która wstaje wcześniej i woli wszędzie wyjść z dużym zapasem czasu tak, aby się przypadkiem gdzieś nie spóźnić. Honorata natomiast zawsze wymierza sobie czas tak, by nie tracić nigdzie czasu na czekanie. Tak było i tym razem. Ja wstałem wcześniej, zrealizowałem poranną toaletę, zjadłem śniadanie, wyszykowałem się i spokojnie oczekiwałem na moją żonę. No może nie do końca spokojnie. Jestem zawsze bardzo podirytowany, kiedy chcę już gdzieś wyjść, by się nie spóźnić, a Honorata ma jeszcze tysiąc rzeczy do zrobienia przed wyjściem. Gdybym ja był osobą w tym małżeństwie, która zajmuje się planowaniem wszelkich wyjazdów itp. to najprawdopodobniej jeździłbym sam i dodatkowo zgubiłbym się za pierwszym razem. Jeśli chodzi o orientację w terenie, to Honorata jest w tym o niebo lepsza ode mnie. Musiałem więc zdać się zupełnie na nią pierwszego dnia szkoły i dlatego właśnie po dotarciu do przystanku autobusowego, z którego mieliśmy startować i dłuższym oczekiwaniu na nasz autobus okazało się, że moje obawy, co do punktualności mojej żony potwierdziły się kolejny raz. Nie lubię nadużywać zdania - A nie mówiłem - ale ciężko czasem się powstrzymać. Tym razem jednak udało mi się powstrzymać i postanowiłem zachować zimna krew w zaistniałej sytuacji. Kolejny autobus nie dostarczyłby nas na czas do szkoły, więc postanowiliśmy złapać taksówkę, co udało się nam już po minucie. Podaliśmy kierowcy cel naszej podróży i spokojnie siedząc, przemierzaliśmy ładne kilkanaście kilometrów do naszej nowej szkoły. W momencie, kiedy znaleźliśmy się na terenie uniwersytetu, taksówkarz zapytał nas o numer parkingu. Odparliśmy mu, że nie wiemy. Nie mógł za bardzo zrozumieć tego, jak można jechać gdzieś i nie wiedzieć, gdzie się jedzie. Wtedy my również nie mogliśmy zrozumieć jego niezrozumienia. Teraz jednak po zorientowaniu się w ogromie terenu uniwersyteckiego rozumiemy jego brak zrozumienia w tamtym czasie. W każdym razie będąc jeszcze w taksówce udało się nam znaleźć odpowiedź na jego pytanie w liście ze szkoły zawierającym wszystkie ważne informacje na temat pierwszego dnia szkoły. Odpowiedź brzmiała - car park 13 - czyli parking numer 13. Szukaliśmy oddalonego od głównego budynku Uniwersytetu o około 15 minut pieszo kompleksu budynków. Taksówkarz zawrócił i zjechał z powrotem w dół ze wzgórza z przepięknym widokiem na ocean tak, by przetransportować nas pod budynek naszego Instytutu. Skasował kilkanaście dolarów i już chwilę po tym wchodziliśmy do budynku, w którego sekretariacie zameldowaliśmy się informując, że dotarliśmy.

Sympatyczna pani zapytała o nasze paszporty celem identyfikacji i rozpoczęła poszukiwania naszych nazwisk na jej liście. Po chwili oczekiwania postanowiłem jej pomóc, mając już doświadczenie z błędem, który popełniają miejscowi w odczytywaniu naszego nazwiska. Bowiem nasze nazwisko - Ławrynowicz - rozpoczyna się od nieznanej anglojęzycznej społeczności - literki (Ł). Drukowane Ł swoim wyglądem przypomina literę K często też nasze nazwisko jest interpretowane jako Kawrynowicz, a nie Ławrynowicz. W Australii funkcjonujemy pod nieco zmienionym nazwiskiem Lawrynowicz, co nie sprawia tutejszym większych problemów. No chyba, że w wymowie, ale to już zupełnie inna bajka :) Kiedy więc pomogłem pani w sekretariacie, ona podziękowała mi i odhaczyła nas na swojej liście. Przekazała gdzie i o której godzinie odbędzie się pierwszy test, który zbada nasz poziom rozumienia ze słuchu. Co jakiś czas jedna z osób pracujących w sekretariacie prosiła by podążać za nią celem doprowadzenia nowych studentów do sali, w której miał rozpocząć się test. Podążyliśmy za tymże pracownikiem i po chwili znaleźliśmy się w wielkiej sali wykładowej, w której już oczekiwało troszkę osób. To był moment, w którym mogliśmy po pierwsze zorientować się w tym, jak wiele osób rozpoczyna kurs w tym samym czasie co my, a po wtóre zobaczyć, kto może być naszym nowym kolegą/koleżanką z klasy. No cóż spostrzeżenia były następujące. W tym terminie naukę rozpoczynało kilkudziesięciu uczniów. Średnia wieku około 22 lat. Najmłodsi około 18 lat, najstarszy (jeden) koło 40. Zdecydowanie więcej kobiet niż mężczyzn oraz zdecydowanie więcej Azjatów, niż pozostałych nacji. Teraz wiemy już, że w naszym terminie rozpoczęcia zajęć byliśmy jedynymi nowymi Polakami. W całej szkole w pierwszym nazwijmy to semestrze, który trwa 5 tygodni liczba osób z Polski wynosi siedem (z nami włącznie). Z tego chyba dwie lub trzy w najbliższym czasie kończą edukację.

Po niedługiej chwili rozpoczął się test z słuchania. Otrzymaliśmy testy, na których musieliśmy wybrać zdanie, które miało związek z usłyszaną wypowiedzią. Nie pamiętam już nawet w tej chwili żadnego z pytań. Mimo, że wynik tego testu miał nas tylko i wyłącznie zakwalifikować do grupy o naszym poziomie językowym, miał wszystkie atrybuty testu, ze stresem mu towarzyszącym włącznie. Pierwszy test trwał około 40 minut, podczas których wszyscy z uwagą słuchali głosów z magnetofonu. Dla mnie nie była to prosta sprawa. Wiele pytań pozostawiałem bez odpowiedzi, bo nie chciałem zgadywać, bo jeszcze przypadkiem trafiłbym na poziom, na którym nic bym nie rozumiał :)

Po pierwszym teście przyszła kolejna osoba, która przeprowadziła z nami test z pisania. Tu otrzymaliśmy kartki z poleceniem opisania Internetu. Z prośbą o wskazanie pozytywów i negatywów tegoż medium. Cóż w języku polskim mógłbym pewnie na ten temat napisać małą książkę, ale tu musiałem pisać w języku, którego w końcu przyjechałem się tu uczyć, dlatego moje wypracowanie zajęło lekko ponad pół kartki i jak się później okazało, musiało nie być zbyt poprawnie napisane. Po dwóch testach mieliśmy krótką przerwę. Następnie rozpoczął się test z komunikacji. Ten test wyglądał w ten sposób, że jeden z kilkunastu nauczycieli wchodził, pytając kto chce być następny, a następnie zabierał osobę do innego pokoju, gdzie siadało się przy biurku i rozmawiało. Ja poszedłem jako jeden z pierwszych wychodząc z założenia, że nie ma na co czekać. Trafiłem na kobietę. Na początek zadawała mi proste pytania typu, skąd jestem, dlaczego wybrałem to, a nie inne miasto. Później pokazała mi obrazek, na którym widoczny był pokój z rodziną i kotkiem. Moim zadaniem było opisać, co widzę na tym obrazku. Na koniec mojej niezwykle elokwentnej opowieści na temat chłopca i kotka z obrazka, pani podziękowała mi. Jak się później okazało, podczas kiedy ja opisywałem, co robi kotek, Honorata rozmawiała o polityce z panem, który sprawdzał jej umiejętności komunikacyjne. Kolejnym etapem było spotkanie z szefową IELI, która przekazała nam wszystkie istotne informacje dotyczące szkoły, zasad w niej panujących, naszych praw i obowiązków, itp. spraw. Otrzymaliśmy również plan zajęć dla wszystkich poziomów. Następnego dnia mieliśmy dowiedzieć się z jakich przedmiotów na jakim poziomie przyjdzie rozpocząć nam edukację. Następnie podzieleni zostaliśmy na mniejsze grupy i wraz z jedną z pracownic sekretariatu udaliśmy się poza budynek naszego wydziału, celem zwiedzenia terenu uniwersytetu. Uniwersytet Flinders do małych nie należy, więc obejście najważniejszych miejsc zajęło nam około 2 godzin. Dowiedzieliśmy się o wszystkich ważniejszych miejscach takich jak, biblioteka, bank, poczta, sklepy, siłownie, sale gimnastyczne, boiska, korty, bary, kluby itp. Trzeba przyznać, że uniwersytet położony jest w naprawdę uroczym miejscu, dookoła jest zielono, staw, dużo drzew - nic tylko się uczyć.

Tak zakończył się nasz pierwszy dzień szkoły. Bez większych problemów z komunikacją udało nam się wrócić autobusem do domu.

Drugi dzień rozpoczął się od otrzymania w sekretariacie szkoły informacji o tym, na jakim poziomie każdy z nas jest. Okazało się, że mój poziom ze wszystkich trzech przedmiotów to poziom pierwszy. Honorata natomiast z komunikacji wskoczyła na poziom czwarty, a z czytania i pisania oraz słuchania na poziom trzeci. Okazało się, że jest zdecydowanie lepsza ode mnie. Od tego momentu przestałem załatwiać ja większość spraw, w której potrzebne było dogadać się po angielsku. Nie rozumiem tylko, dlaczego kiedy z kimkolwiek z Australijczyków rozmawiamy, to oni zawsze patrzą na mnie, mówią do mnie, ode mnie oczekują odpowiedzi. Najprawdopodobniej w moim wyglądzie jest coś, co stwarza pozory, że wszystko rozumiem. Czasem faktycznie wszystko rozumiem, ale z całą pewnością na dzień dzisiejszy moja gramatyka, a co za tym idzie poprawność wypowiedzi jest bardzo niska. No, ale widocznie ludziom w tym kraju specjalnie to nie przeszkadza :)

Wraz z zakwalifikowaniem do określonych klas otrzymaliśmy również plan zajęć na najbliższe 5 tygodni oraz nazwiska nauczycieli, z którymi będziemy mieć lekcje. Na mojej liście byli sami mężczyźni. Prócz zwykłego planu lekcji otrzymaliśmy również plan zająć dodatkowych. Dla poziomu pierwszego są to lekcje tylko i wyłącznie z komunikacji, dla pozostałych poziomów są to już zajęcia profilowane: np. gramatyka, wymowa itp. Do pierwszej lekcji zostało nam troszkę czasu, więc przeznaczyliśmy go na rozejrzenie się po najbliższej okolicy naszego Instytutu. Bardzo blisko sekretariatu mamy Lunch Room, czyli coś w rodzaju kuchni wraz ze stołami, kanapą oraz krzesłami. Jest to niewielki pokój, w którym można wypić sobie herbatkę czy kawkę, podgrzać w mikrofalówce lunch w spokoju zjeść go sobie, czytając anglojęzyczna prasę czy porozmawiać ze znajomymi. Oczywiście w języku angielskim. Nie wspomniałem chyba o tym, że na terenie IELI mamy zakaz rozmawiania w swoim ojczystym języku :). W sumie nie mamy za bardzo nawet z kim porozmawiać po polsku. Trafiliśmy do innych grup, więc nie mamy razem żadnych zajęć. Jeśli chodzi natomiast o Chińczyków, Japończyków czy Koreańczyków dla nich ten zakaz ma duże znaczenie. Jest ich tu na tyle dużo, że poza lekcjami mogliby rozmawiać cały czas w swoim języku ze swoimi rodakami. Skuteczność nauki języka obcego poza swoją ojczyzną polega właśnie na tym, by jak najwięcej mówić w języku, którego się uczymy. Jaka skuteczna jest nauka języka w szkole u siebie w kraju, każdy z nas wie. Są oczywiście bardziej zdolni, którym to wystarcza, ale ja z pewnością do nich nie należę, dlatego właśnie jestem tu gdzie jestem. Jakieś 30 sekund pieszo od sekretariatu znajduje się drugie bardzo ważne miejsce DE CAFE nazwijmy je roboczo stołówką, bo rzeczywiście taką właśnie rolę spełnia. Jest to duża sala, gdzie jedną trzecią jej powierzchni zajmuje bar, w którym można kupić smaczne jedzenie, a dwie trzecie zajmują stoły, przy których można zjeść to, co się zakupiło lub to, co się przyniosło z domu. Dodatkowo jest tu stół bilardowy, kilka automatów do gier, mikrofalówki, w których można podgrzać jedzenie przyniesione z domu, kilka kanap, przy których najczęściej siedzą ludzie z laptopami i uczą się lub surfują po sieci. Bardzo dobrą rzeczą jest to, że na terenie całego uniwersytetu jest sieć wireless, dzięki której można korzystasz z Internetu w każdym miejscu bez potrzeby plątania się w kable sieciowe. Stołówka jest jednak tym miejscem, gdzie najwięcej osób przesiaduje na kanapach, surfując po sieci dlatego że mogą tam podłączyć swoje maszyny do prądu. Stołówka jest więc miejscem, gdzie w przerwie na lunch, która trwa godzinę lub dwie, spotykają się studenci, by posilić się i odetchnąć pomiędzy ciężkimi zajęciami. My często ten czas spędzamy przy jednym stole z naszymi azjatyckimi znajomymi, testując, co jakiś czas nowe koreańskie lub japońskie potrawy. Tyle na temat DE CAFE - miejsca tętniącego życiem od godzin wczesnoporannych do 19-tej wieczorem.

Na trzecim piętrze mieści się wielka biblioteka, w której prócz książek oczywiście, znajduje się również około 50-ciu, może więcej komputerów do dyspozycji studentów. Nie trzeba oczywiście wspominać o tym, że z dostępem do Internetu. W dzisiejszych czasach komputer bez dostępu do Internetu to jakiś komputer kaleka. Dodatkowo kilkanaście z maszyn wyposażone jest w skanery. W bibliotece znajduje się również duże pomieszczenie, w którym znajduje się kilka dużych kserokopiarek oraz drukarki sieciowe, na których można drukować z komputerów, które znajdują się w bibliotece. Wszystko to oczywiście do dyspozycji studentów do godzin późnowieczornych.

W ścisłym sąsiedztwie naszego instytutu językowego znajduje się również sklep, w którym możemy kupić przybory szkolne, duża sala gimnastyczna, oraz dwa korty tenisowe i boisko.

Podczas naszego spaceru po okolicach i oczekiwania na pierwsze zajęcia Honorata w pewnym momencie wypatrzyła dwóch chłopaków, którzy jak się jej wydawało, rozmawiali po polsku. Po dyskretnym zbliżeniu się do nich i podsłuchaniu, faktycznie okazało się, że są to pierwsi spotkaniu tu rodacy. Zagadaliśmy do nich i porozmawialiśmy przez 10 minut. Oni byli tu już drugą sesję. Przedstawili nam swoje odczucia na temat szkoły, opowiedzieli nam o nauczycielach, z którymi przyjdzie nam mieć zajęcia oraz przedstawili krótko swoją historię przybycia do Australii. Po krótkiej rozmowie udaliśmy się na nasze pierwsze zajęcia.

Nie będę w tym miejscu oczywiście opisywał tematów poszczególnych lekcji, ale postaram się opowiedzieć krótko o nauczycielach oraz o grupach, z którymi mam zajęcia na poziomie pierwszym. W przyszłym tygodniu kończy się pierwsza sesja (5 tygodni), po której najprawdopodobniej przyjdzie nam zmienić niektóre z poziomów, więc jest to ostatnia chwila by opisać aktualne odczucia. Communication Skills (umiejętności komunikacji) to pierwsza lekcja, jaką mam prawie każdego dnia. Zajęcia prowadzone są przez Toma. Tom jest Anglikiem w wieku około 40 lat (mam nadzieję, że nie przegiąłem za bardzo w którąś ze stron, bo ciężko mi przychodzi ocenianie cudzego wieku). Bardzo zasadniczy facet, niezwykle zorganizowany, korzystający z nowoczesnych środków nauczania. Na lekcjach z nim wiemy dokładnie, czego możemy się po nim spodziewać. On wnikliwie analizuje nasze postępy, dobre i słabe strony przedstawiając je nam na piśmie na zakończenie każdego tygodnia. Jego wymowa jest bardzo czysta. Uczy nas naprawdę dobrego brytyjskiego. Na jego lekcjach jestem w grupie 8-osobowej. Trzy Koreanki, dwie Japonki, jedna dziewczyna z Tajwanu, jeden chłopak z Tajlandii i ja. Cała grupa bardzo wesoła, jedni mówią lepiej, inni beznadziejnie, ale ogólnie jest naprawdę ciekawie na lekcjach z Tomem. Średnia wieku uczniów to około 24 lat.

Kolejna lekcja to lekcja Reading & Writing (czytanie i pisanie), którą mamy z moim ulubionym nauczycielem Stuartem. Stuarta wiek na oko to około 35 lat, luzak, z bardzo dużym poczuciem humoru, oraz niezwykle dobrą umiejętnością przekazywania wiedzy. Należy do tych nauczycieli, dla których nie ma rzeczy nie możliwych. Nigdy nie poddaje się przy próbie wytłumaczenia któregoś z zagadnień. Potrafi wejść na stół żeby na przykład dobrze zobrazować omawiany aktualnie czas. Lekcje z nim są naprawdę interesujące i pełne humoru. Grupa liczy około 12 osób i częściowo pokrywa się moją grupą z Communication Skills, dodatkowo w tej grupie jest z nami jedna dziewczyna z Kuwejtu, dwie Japonki: Kaori, oraz Michi, Koreańczycy: Lee (dziewczyna) i David, z którym mieszkamy. Ostatnią czwórkę możecie zobaczyć na zdjęciu z party u Lee, na które zostaliśmy zaproszeni jakiś czas temu. Lekcje z Stuartem są więc bardzo śmieszne i mam nadzieję, że w przyszłej sesji będzie również moim nauczycielem.

Ostatnim przedmiotem jest Listening (słuchanie), tu zajęcia prowadzi chyba jeden z najmłodszych nauczycieli IELI o imieniu Peter. Peter młody chłopak, prawdopodobnie około 26-27 lat. No dla niektórych może już nie młody. Dla mnie w każdym razie młody. Na początku bardzo irytowały mnie jego lekcje. W przeciwieństwie do innych, nie stara się w ogóle żeby jego wymowa była bardziej wyraźna. Początkowo nie podobało mi się to, ale teraz uważam, że tak jest lepiej. Jeśli wszyscy będą do mnie mówili bardzo wyraźnie to ciężko mi będzie później zrozumieć przeciętnych Australijczyków, którzy nie starają się mówić zbyt wyraźnie. Pierwsze lekcje z Peterem były dla mnie najgorsze, najmniej ciekawe, ale z czasem jakoś tak się stało, że je polubiłem. Po prostu zacząłem faceta rozumieć i znalazłem z nim wspólny język. Oczywiście język angielski :) Jest to jedna z tych lekcji, na których najbardziej zauważam, że jest duży progres w mojej nauce. Początkowo słuchane kasety były dla mnie w 50 % zrozumiałe, teraz śmiało mogę powiedzieć, że rozumiem dobre 90 % co powoduje, że lekcja jest o wiele przyjemniejsza w moim odczuciu. Na lekcji z Peterem jest mieszana ekipa, część ludzi z Communication Skills, część z Reading & Writing oraz dodatkowo jeden Chińczyk.

Praktycznie na każdej z lekcji otrzymujemy do wykonania zadania domowe, co powoduje, że dużo czasu musimy poświęcić na naukę w domu. Najczęściej są to zadania pisemne. Nauka nowych słówek jest oczywiście na porządku dziennym. Szkołę najczęściej rozpoczynamy o godzinie 9:00 lub 9:30, a kończymy zwykle o 15:30. W dni, w których mamy zajęcia dodatkowe kończymy o godzinie 17-tej. Prawie każdego dnia wypada nam pisać jakiś test. Czasem nawet więcej, niż jeden. Testy weryfikują naszą wiedzę i na podstawie ich wyników oraz obserwacji nauczyciela, będziemy, lub nie będziemy, przenoszeni na wyższy poziom. Zasada wygląda mniej więcej tak: po każdej sesji (5 tygodniach) sprawdzany jest nasz poziom punktacji z poszczególnych przedmiotów. Jeśli po 5 tygodniach wynosi 85 % to nową sesję rozpoczynamy na poziomie wyższym. Jeśli natomiast po tym czasie nie osiągnęliśmy 85 % to pozostajemy kolejne 5 tygodni na tym samym poziomie z danego przedmiotu. Do przejścia na wyższy poziom po powtarzaniu tego samego poziomu wymagana jest już tylko liczba 75 %.

Mój początek szkoły był nie najlepszy, chwilę zajęło mi zanim się zorientowałem, że testy to bardzo ważny element mojej edukacji i zanim zorientowałem się, że one są prawie codziennie. Jakoś tak sobie wcześniej to wyobrażałem, że będę się uczył 5 tygodni na końcu napisze test i przejdę lub nie przejdę wyżej. Tutaj umiejętności ucznia są sprawdzane jednak niemal codziennie. Po kilku testach, w których moja punktacja mogła nie sięgać 85 % zacząłem traktować sytuację bardziej poważnie i teraz większość testów przekracza tą magiczną liczbę. Najcięższa jest dla mnie gramatyka. Jeśli chodzi o wymowę, czy rozumienie ze słuchu, to tu sprawa wygląda o wiele lepiej. Wszystko okaże się już za tydzień. Zweryfikuje swoje odczucia z opinią nauczycieli. Może pozostanę jeszcze jedną sesję na tym poziomie. Na drugim, musiałbym pewnie więcej się uczyć, a ja tak nie lubię się uczyć :) Co innego Honorata. Ona codziennie spędza przy nauce kilka godzin. Myślę, że jeszcze kilka tygodni i będzie mogła zostać moim oficjalnym tłumaczem :) Przepraszam, że nie opisuje tu jej odczuć. No, ale to w końcu mój blog :) Myślę, że jej odczucia są podobne do moich. Jeśli chodzi o jej szkolnych kolegów, nauczycieli i tym podobne sprawy, to ja ich nawet nie znam. Więc nie miałbym za bardzo nawet co opisywać. Jestem jednak przekonany, że wszyscy zainteresowani jej odczuciami znają je dokładnie. W końcu coś musi przekazywać w mailach i w trakcie rozmów telefonicznych ze znajomymi, i rodziną z Polski :) Ja bym tak nie potrafił każdemu z osobna opowiadać to samo, dlatego właśnie prowadzę tego bloga. Może to nie jest tak osobiste jak rozmowa przez telefon, ale przynajmniej coś pozostaje na przyszłość.

15 kwietnia 2006 

Mieszkanie

Już minęły trzy tygodnie odkąd rozpoczęliśmy naukę języka angielskiego w Intensive English Language Institute przy Flinders University w Adelaide. Szczerze mówiąc wyobrażałem sobie tą naukę zupełnie inaczej. Dawno tak dużo się nie uczyłem. Cóż tu dużo mówić, intensive w nazwie tego instytutu, chyba faktycznie oznacza intensywny. Dziś Wielki Piątek, dzień ustawowo wolny w AU, tu nazywa się Good Friday, czyli Dobry Piątek. Postanowiłem wykorzystać ten wolny czas, na nadrobienie wielkiej luki w moim sprawozdaniu z wyjazdu do Australii.

Ostatnio skończyłem na opisie naszej wizyty w Melbourne. U cioci i wujka byliśmy do wtorku 21.03. Czas ten spędziliśmy nadzwyczaj miło. W sobotę były urodziny wujka. Zaproszonych było wielu jego znajomych i oczywiście rodzina. Było naprawdę sympatycznie. Jedzenie wraz z nieśmiertelnym australijskim barbeque wyśmienite. Wszyscy znajomi naszej rodziny są w Australii już długo, była więc okazja porozmawiać o ich przygodach w tym kraju. Każdy z nich jest bardzo zadowolony z pobytu. Każdy jest tu już na tyle długo, że ma swój własny dom. Kilka osób zaprosiło nas do siebie i mieliśmy okazję zobaczyć jak mieszkają, nazwijmy to, przeciętni emigranci z Polski. Musimy przyznać, że mieszkają nieźle. Dla niektórych z nich domy, w których mieszkają są już drugimi domami. Moje kuzynki z mężami mieszkają oczywiście u siebie. W ładnych, typowo australijskich jednopoziomowych domkach wolnostojących. We wtorek rano opuściliśmy Geelong i wsiedliśmy w pociąg do Adelaide. Ciocia z wujkiem przed wyjazdem zaopatrzyli nas w bardzo dużo przydatnych rzeczy. Przyjechaliśmy do Geelong z jedną torbą, a wyjeżdżaliśmy z kilkoma. Dzięki temu zaoszczędziliśmy dużo $$$ i teraz na nowym mieszkaniu mamy między innymi czym jeść, mamy pod czym spać itp. Pomoc cioci i wujka i ich gościnność podczas naszego pobytu u nich jest nieoceniona.

Po powrocie do Adelaide rozpoczęliśmy ostre szukanie mieszkania. Jest kilka dróg poszukiwań. My wybraliśmy dwie najpopularniejsze. Jedna to ogłoszenia z gazety, druga to ogłoszenia umieszczone w Internecie. Był wtorek. Dziennik z największą ilością ogłoszeń wychodzi w środę i sobotę. Już w środę rano pod naszymi drzwiami znaleźliśmy gazetę z zaznaczonymi przez naszą przyjaciółkę, bardzo nam pomocną Eunice, najciekawszymi ofertami. Jarek, u którego mieszkaliśmy i dzięki, któremu nasz start w Australii przechodził i przechodzi naprawdę łagodnie wraz z sąsiadką Jarka - Eunice, u której spaliśmy, pomagali nam dzwonić i umawiać się na oglądanie kolejnych mieszkań. Z wielką pomocą przyszedł nam również kolega Łukasz, o którym już wspominałem wcześniej. On któregoś dnia zabrał nas do siebie do pracy i przeglądnął z nami kilkadziesiąt ofert zamieszczonych w Internecie.

W sumie nie pamiętam już ile mieszkań oglądnęliśmy, ale troszkę ich było. Niektóre w ogóle nam się nie podobały i nie braliśmy ich pod uwagę, niektóre były świetne i chętnie wzięlibyśmy je od ręki. Tu okazuje się jednak, że tak się nie da. Sprawa z wynajęciem mieszkania w Australii wygląda następująco. Jeśli jesteś właścicielem mieszkania, które chciałbyś wynajmować, bardzo rzadko podejmujesz się wynajęcia samemu. Najczęściej przekazujesz takie mieszkanie agentowi nieruchomości pod opiekę i on wszystkim się zajmuje, mając oczywiście z tego swoją dolę. W momencie kiedy oglądasz któreś z mieszkań, które prezentuje Ci oczywiście agent, a nie właściciel i jesteś nim zainteresowany dostajesz od agenta formularz do wypełnienia. Formularze takie najczęściej do krótkich nie należą. Musisz wpisać w nie szereg podstawowych danych takich jak dane osobowe, numery przeróżnych dokumentów, adresy gdzie mieszkałeś, adresy i numery telefonów innych agentów, którzy pośredniczyli w wynajmowaniu przez ciebie mieszkania, w celu zebrania od nich opinii jakim lokatorem jesteś. Namiary na inne osoby, które mogłyby poświadczyć, że dobry z Ciebie w gruncie rzeczy człowiek :) Wyżej wymieniony przykład to przykład średnio rozwiniętego formularza. Bywają również takie, których wypełnienie może zająć nawet godzinę. Tym bardziej, kiedy nie zna się dobrze języka i czasem trzeba skorzystać ze słownika. Po wypełnieniu i przekazaniu tak zwanej formy agentowi, on spośród wszystkich wybiera według niego najbardziej wiarygodne osoby i przekazuje swój wybór pod ocenę właścicielowi, jeśli taka była jego wcześniejsza wola. Co powoduje, że jedna oferta jest bardziej atrakcyjna od drugiej? Bardzo wiele rzeczy. Chociażby wiek wynajmującego, posiadane przez niego referencje od innych agentów, wydaje mi się że jakieś znaczenie ma tu też kraj z którego pochodzi, chociaż mówi się, że w Australii coś takiego jak rasizm nie istnieje. Wiadomo jednak, że są narodowości bardziej i mniej głośne, bardziej lub mniej bałaganiarskie, co bardziej lub mniej może podobać się chociażby sąsiadom. Cenę za jaką można było wynająć dane mieszkanie, można było oczywiście przebić. Co również powoduje, że dana oferta może stać się bardziej atrakcyjna. Praktycznie wszędzie istnieje zabezpieczenie o nazwie bond, które ma pokryć ewentualne szkody, które mogą powstać w trakcie wynajmowania mieszkania. Jest to najczęściej równowartość 4 tygodni czynszu. Dwa pierwsze tygodnie czynszu płaci się z góry.

Plusem jest to, że agent u którego zostawiało się wypełnioną formę informował, kiedy ma być wybrana najatrakcyjniejsza oferta. Po dokonaniu wyboru informował również ludzi, którzy nie zostali wybrani. My początkowo szukaliśmy mieszkania jednosypialniowego. Czyli w Polsce dwu pokojowego. Ceny takich mieszkań to średnio około 120 $ za tydzień. Później jednak postanowiliśmy szukać czegoś dwusypialniowego, czyli trzy pokojowego. Postanowiliśmy, że po podnajęciu jednego pokoju osobie trzeciej wyjdzie nas to taniej oraz dodatkowo wyjdzie lepiej dla naszej nauki języka, jeśli będzie to obcokrajowiec. Ceny takich mieszkań to średnio 150 $ za tydzień.

Po powrocie z Geelongu do rozpoczęcia szkoły zostało nam 5 dni. W tym czasie niestety żadna z naszych ofert nie okazała się atrakcyjna dla agentów. Momentami byliśmy już bardzo zdesperowani i byliśmy gotowi wypełniać formularze mieszkań, które niekoniecznie bardzo się nam podobały. U Jarka i Łukasza oraz u Eunice, u której spaliśmy było bardzo dobrze. Cały czas powtarzali nam, żeby się nie przejmować, że zupełnie im nie przeszkadzamy, ale my chcieliśmy już móc wypakować nasze rzeczy z toreb i być po prostu u siebie.

Dwudziestego siódmego marca rozpoczęliśmy naukę w naszej szkole językowej. Temu poświecę następny wątek w moim blogu. Tymczasem skończę temat mieszkania. W dniu rozpoczęcia szkoły nie mieszkaliśmy jeszcze u siebie. Wiedzieliśmy już jednak, że w jednym z mieszkań dostępnych od 9 kwietnia możemy zamieszkać. Zwlekaliśmy jednak z decyzją czy reflektujemy, ponieważ w międzyczasie oglądaliśmy dwa bardziej atrakcyjne miejsca. O atrakcyjności danego mieszkania prócz oczywiście jego wewnętrznego wyglądu, wielkości wyposażenia, klimatyzacji i umeblowania, decyduje oczywiście też jego położenie. Dla nas podstawowym kryterium byłoby mieszkanie położone było gdzieś między naszym uniwersytetem a centrum miasta. W miejscu cichym, odpowiednio daleko od głównych dróg, blisko komunikacji miejskiej i jakiegoś supermarketu. Mieszkanie, na które w końcu się zdecydowaliśmy bardziej lub mniej spełniało te wszystkie warunki. Położone jest w dzielnicy Kurralta Park, która jest zdecydowanie bliżej centrum niż uniwersytetu. Mieszkamy na Tennyson Street, która łączy się co prawda z jedną z głównych dróg Adelajdy South Road, ale my mieszkamy na drugim jej końcu co powoduje, że dźwięki większego ruchu samochodowego do nas nie docierają. Do uniwersytetu autobusem jedziemy około 20 minut do centrum miasta mamy około 10 minut, blisko mamy kilka przystanków autobusowych. Supermarket jest na tyle blisko, że da się wyskoczyć po coś na zasadzie - lecę po mleko, za chwilkę wracam.

Mieszkamy na pierwszym piętrze, jednopiętrowego budynku. Do naszego mieszkania prowadzą schody na zewnątrz budynku, następnie długi taras, gdzie są wejścia do poszczególnych mieszkań. Nasze jest na samym końcu. Początkowo wydawało mi się, że to minus, ale teraz wiem, że lepiej być nie mogło. Mamy wielki kawał tarasu praktycznie dla siebie. Nikt kto nie chce przyjść do nas nie zapuszcza się tak daleko w taras, co powoduje, że nikt nie przechodzi nam pod oknami, tak jak my przechodzimy wszystkim innym :) Mieszkanie mamy wyposażone w klimatyzację, która latem chłodzi ,a zimą może dawać ciepło. Trzy pokoje, w tym dwie sypialnie wyposażone w duże, wbudowane w ścianę szafy, umeblowana kuchnia, łazienka z prysznicem. W czasie, w którym szukaliśmy mieszkania, zakupywaliśmy w pokazanym nam przez Eunice sklepie z używanymi rzeczami, wyposażenie naszego przyszłego mieszkania. Część z rzeczy dostaliśmy od naszej rodziny, część od Eunice. Inne kupiliśmy od Eunice i od jej przyjaciela Kevina oraz z garażowego sklepu z używanym sprzętem. Wszystko udało się nam kupić naprawdę bardzo tanio. Sklep z używanym sprzętem, rzeczami itp., to sklep, do którego znosi się niepotrzebne sprzęty, a osoby, które w nim pracują, sprzedają je, a zdobyte w ten sposób środki, przeznaczone są na pomoc Afryce. W dniu przeprowadzki wynajęliśmy przyczepkę, którą podłączyliśmy do auta Jarka i zwieźliśmy do domu, oprócz rzeczy przywiezionych z Polski, następujące sprzęty: dwa tapczany, jeden dwuosobowy dla nas i drugi jednoosobowy dla naszego współlokatora, o którym napiszę za chwilkę. Duży zestaw wypoczynkowy, czyli sofa z dwoma fotelami do pokoju gościnnego, dużą ławę, duży stół z sześcioma krzesłami, telewizor wraz ze szafką pod niego, lodówkę, pralkę, dwa biurka do nauki z krzesłami, dwa stoliczki nocne, lampki i dwa duże fotele do sypialni. Wszystkie te rzeczy zakupiliśmy za niecałe 300 $, co daje około 700 zł. Sami się zdziwiliśmy, że praktycznie wszystko to, co mieliśmy w domu w Polsce, tu udało się nam kupić za tylko 700 zł. Ale tak można tu robić zakupy w sklepie z używanym sprzętem. Dla przykładu podam kilka cen. Dwa wielkie fotele w idealnym stanie kosztowały nas 10 $, lodówka 20 $, telewizor 30 $. Tylko przyjeżdżać na zakupy :)

Nasz dom

Ulica przy której mieszkamy z widokiem na góry

Widok w drugą stronę

Kawałek pokoju gościnnego z kuchnią

Zestaw wypoczynkowy w pokoju gościnnym

Widok z łazienką :)

Nasz pokój

Inny widok na nasz pokój

Teraz kilka zdań o naszym współlokatorze, któremu podnajmujemy jeden pokój. Wszystko tak ładnie się potoczyło, że już zanim wprowadziliśmy się do nowego mieszkania go znaleźliśmy. Pewnego dnia w szkole dogadałem się z moim koreańskim kolegą z klasy, który właśnie szukał jakiegoś mieszkania do wynajęcia. Opowiedziałem mu o naszym mieszkaniu i o tym, że chcemy podnająć jeden pokój komuś. On ucieszył się i zdecydował mieszkać z nami. Dzięki temu my płacimy mniej tygodniowo. Ja z Honoratą jesteśmy zmuszeni rozmawiać więcej po angielsku, co na pewno wpłynie lepiej na nasz poziom oraz dodatkowo mogę uczyć się koreańskiego, o czym marzyłem już dawno. Co do języków obcych, to na razie koncentruję się na angielskim, ale w przyszłości na pewno znajdę więcej czasu również na koreański. Kolega dla ułatwienia wymawiania jego imienia w Australii przyjął anglojęzyczne imię David - czyli nasz polski Dawid. Dyskutujemy sobie bardzo dużo o Korei. O różnicach między naszymi kulturami. Życie z osobą z Azji to naprawdę bardzo ciekawe doświadczenie. Na razie poziom naszego angielskiego pozostawia wiele do życzenia, ale powoli powinniśmy się rozkręcać, w związku z czym nasze rozmowy powinny być również coraz ciekawsze.

Tyle jeśli chodzi o sprawy mieszkaniowe. Podsumowując, mieszkamy u siebie i jest nam tu bardzo dobrze, mieszkanie jest przytulne i bardzo się nam podoba. Mamy prawie wszystko czego nam trzeba. Następna wiadomość myślę, że już jutro. Tematem będzie szkoła. Tą wiadomość kończę już w sobotę. Jest 11:30 rano i wybieram się za chwilę do centrum wrzucić moje wypociny do sieci. W domu na razie Internetu nie mam, a dziś dzień wolny od szkoły. Życzę Wszystkim Zdrowych, Spokojnych Świąt oraz mokrego Śmigusa Dyngusa.

05 kwietnia 2006 

Melbourne c.d.

Długo nie pisałem. Strasznie dużo się w ostatnim czasie wydarzyło. Gdybym miał wszystko opisać ze szczegółami, z pewnością nie wystarczyłoby mi czasu. Ostatnio skończyłem na tym, jak byliśmy w Melbourne. To wielkie miasto nie wywarło na nas jednak tak wielkiego wrażenia, byśmy wrócili do Adelaide z poczuciem, że mogliśmy wybrać inaczej. W Melbourne największe wrażenie wywarły na nas między innymi wysokie wieżowce, które często położone były w sąsiedztwie starych, również nie małych, budynków.

Odwiedziliśmy również Aquarium. Tego nie ma w Adelaide. Na pewno jest w Sydney. Świat podwodny, który tam mieliśmy okazję zobaczyć, był piękny, krótko mówiąc. Bardzo ciężko było ująć to na zdjęciach. Te, które zrobiłem, nie oddają piękna tego, co widziały nasze oczy, dlatego wolałem w ogóle ich nie umieszczać. W głowie się nie mieści, jak zachwycający jest świat podwodny. To, co często można zobaczyć w programach przyrodniczych na ekranie telewizora, na żywo wygląda zaskakująco pięknie. Telewizja czasem rzeczy mało ciekawe potrafi przedstawić tak, że wyglądają świetnie, ale w tym przypadku to, co pokazują w telewizji o życiu podwodnym i wydaje się niezwykle piękne, w rzeczywistości jest jeszcze piękniejsze. Oglądnięcie wszystkich akwariów i żyjących w nich ryb, krabów, żółwi, przepięknych koników morskich, przeogromnych pięknych kolorowych ryb etc. zajęło nam dobrze ponad godzinę. To wszystko szybkim krokiem tak, żeby nie spędzić tam całego dnia, który przeznaczony był na zwiedzenie Melbourne. Ostatnim miejscem w oglądanym Akwarium, była duża sala z przejściami, gdzie w koło, a momentami nad głową, pływały w koło różne ryby, a wśród nich najsłynniejsze z rybek - rekiny. Przebywanie tak blisko rekinów i możliwość dokładnego przyjrzenia się im wśród innych większych i mniejszych, bardziej lub mniej kolorowych ryb, jest nie lada atrakcją. Pełni pozytywnych wrażeń wyszliśmy z Aquarium i ruszyliśmy dalej.

Kolejnym miejscem, które potrafi wprawić w zdumienie, było wielkie centrum rozrywki. Nie będę opisywał go dokładnie. Mówiąc krótko, to co mieliśmy okazję zobaczyć w Polsce i co było dla nas duże, przy tym show-centrum z Melbourne, jest po prostu malutkie. No, ale co my w ogóle porównujemy. Miejscem, które najbardziej spodobało się Honoracie było WIELKIE kasyno na jednym z pięter centrum. Kasyno, w którym 24 godziny na dobę jest bardzo dużo ludzi, którzy poddali się nałogowi, jakim niewątpliwie jest hazard. Coś niesamowitego mówiąc krótko. Salony gier, które powinny się nazywać kiper salonami, kina, restauracje, bary i inne. Wszystko, co pomaga się rozerwać, jest w jednym miejscu.

Po wyjściu z centrum chwilę spacerowaliśmy wzdłuż rzeki Yara River, która przepływa przez Melbourne. Tam trafiliśmy na konkurs organizowany w celach promocyjnych przez Coca-Colę, która promowała swój nowy produkt Coca-Colę Zero. Jedną z konkurencji, w której każdy z chętnych mógł się sprawdzić, były rzuty do kosza. Każdy miał trzy rzuty. Za przynajmniej dwa trafione otrzymywało się czapkę Coca-Coli i puszkę coli. Ci, którzy nie mieli szczęścia trafić do kosza, otrzymywali tylko puszkę coli. Spróbowaliśmy i w ten sposób rozwiązaliśmy problem braku czapek, które tu bardzo się przydają, szczególnie kiedy mocno świeci słońce.

Zwiedziliśmy zatem dobry kawałek miasta i postanowiliśmy wrócić do Geelongu.
Po wszystkich wycieczkach, które zafundowała nam rodzinka oraz po zobaczeniu największego miasta stanu Victoria, stwierdzamy, że Victoria to przepiękny stan. Z zachwycającymi miejscami takimi jak Great Ocean Road, czy ?12 apostołów?. Wielkim miastem, które pewnie kryje w sobie równie wiele wspaniałości, ale jeden dzień to z pewnością za mało, by je odkryć.

Autor bloga

  • Grzegorz Ławrynowicz
    lat 31, od marca 2006 przebywa w Australii. Zawodowo informatyk. Trenuje koreańskie sztuki walki - Taekwondo i Hapkido. Tworzy grafikę, głównie na potrzeby reklamy. W wolnym czasie fotografuje.

Ostatnie dodane zdjęcia

Powered by Blogger
and Blogger Templates