24 lutego 2006 

Urlop wypoczynkowy

Tym razem krótko. W czwartek i piątek wziąłem urlop. Na kartce skreśliłem słowo okolicznościowy, pozostawiając tym samym drugą opcję - wypoczynkowy. Nie życzyłbym nikomu takiego wypoczynku jaki sobie zafundowałem. Już w środę po pracy rozpoczęła się zabawa w wyprowadzkę. Na początku dość delikatnie, porządkowanie płyt kompaktowych, sortowanie różnych rzeczy z szuflad itp. Same przyjemne rzeczy. Prawdziwa wyprowadzka zaczęła się w czwartek i trwa cały czas. Planowo powinniśmy zakończyć jutro. Naprawdę człowiek nie zdaje sobie sprawy ile rzeczy jest w stanie nagromadzić. Co jakiś czas schodzę do kontenera z rękami pełnymi śmieci. W domu ciężko się poruszać między kartonami i rozłożonymi na podłodze rzeczami gotowymi, by zakwalifikować je do jednej z kilku grup. U mamy w piwnicy najpierw trzeba było przygotować miejsce na pewne rzeczy. Dziś oddaliśmy już drogą sprzedaży kilka sprzętów domowych. Największe wynoszenie jednak będzie jutro. Teść ma przyjechać wielkim samochodem, do którego ma się zmieścić cała reszta "zabawek", która pojedzie do Nysy - rodzinnego miasta Honoraty. W międzyczasie rozwozimy po różnych miejscach resztę rzeczy. Część rozdajemy bardziej potrzebującym, część udaje się sprzedać, zwiększając w ten sposób "budżet australijski".

Wczoraj wieczorem odbyliśmy jeszcze przemiłe spotkanie w jednym ze wschowskich lokali ze "starą ekipą" (szefem, szefową i ich pracownikiem z żoną) z firmy, w której kiedyś pracowałem. Powspominaliśmy stare dobre czasy i poopowiadaliśmy o naszych planach na najbliższą przyszłość. Było naprawdę przesympatycznie.

Dziś, za godzinkę spotykam się w tym samym lokalu z młodą ekipą firmy, w której pracuję obecnie. Liczę na to, że spędzę ten czas równie sympatycznie, przy okazji odpoczywając troszkę od szafek, kartonów i reklamówek oraz osiedlowego kontenera na śmieci.
W poniedziałek zamierzam to powtórzyć ze starszą ekipą zawodników Taekwondo, tuż po moim tegorocznym ostatnim treningu.

Muszę kończyć, bo właśnie wróciła Honorata i nie chce mi uwierzyć, że usiadłem przy komputerze tylko na chwilkę, by na gorąco umieścić powyższe słowa w sieci :)

21 lutego 2006 

Wizy, bilety, pakowanie


Czas płynie coraz szybciej. Do wylotu zostało jakieś dziewięć dni. Większość ważniejszych spraw papierkowych jest już załatwiona. Paszporty ważne, dowody i prawa jazdy powymieniane, karty kredytowe również, bilety także są już w domu. Wizy mamy już od dłuższego czasu. Załatwianie wiz zawsze kojarzyło mi się z czymś bardzo skomplikowanym, długotrwałym, wręcz nie do wykonania. Moje negatywne wyobrażenie załatwiania wiz wyjazdowych było z pewnością skrzywione przez często przedstawiane w telewizji programy o amerykańskim podejściu do tych spraw. Znam jednak i takich, którzy po kilkuminutowej przyjemnej rozmowie z panem ambasadorem USA otrzymali od ręki wizę na 10 lat. Wizyta w ambasadzie USA jest chyba jednak nieunikniona. W każdym razie zdobycie wizy studenckiej, bo na podstawie takiej wyjeżdżamy do Australii jest dziecinnie proste. Trzeba spełnić kilka podstawowych warunków, takich jak: wybranie i opłacenie szkoły, przejście dość szczegółowych badań lekarskich u jednego z kilku akredytowanych przez rząd australijski lekarzy dostępnych w Polsce, wypełnienie wniosku wizowego (i tu niespodzianka) - zero wizyt w Ambasadzie Australii w Warszawie, wszystko załatwia się przez Internet oraz opłata za wizę. Później kilkanaście dni malutkiej niepewności i otrzymuje się mailem informację, że jest się szczęśliwym posiadaczem "zezwolenia" na wjazd do najprawdopodobniej najbardziej kolorowego kraju na świecie. U mnie takiego maila otrzymała tylko żona. Ja przez moment byłem przekonany, że blizny na moim ciele, które musiał skrzętnie odnotować w swoim protokole lekarz, spowodowały, że odrzucono moje podanie. Na szczęście po przeglądnięciu wszystkich dokumentów wydrukowanych z Internetu, po odpowiedzi na wszystkie tam zadane pytania, okazało się, że w pośpiechu żona wpisała nieprawidłowego maila do korespondencji. Moje potwierdzenie najprawdopodobniej otrzymał ktoś inny.


Na szczęście ktoś przewidział taką sytuację i udostępnił w sieci aplikację, po zalogowaniu do której, można było odczytać pełną drogę twojego "podania". Po dostaniu się do tego systemu, moim oczom ukazała się miła informacja, że ja również jestem szczęśliwym posiadaczem wizy. Należałoby wspomnieć, że wszystkie strony w Internecie, na których trzeba odpowiedzieć na szereg pytań są w języku angielskim. Ogólnie cała korespondencja, nazwijmy ją wizową, odbywa się w tym języku. Nasz język jest na tyle słaby, że woleliśmy się zabezpieczyć przed popełnieniem błędu i poprosiliśmy znajomych, znających bardzo dobrze angielski o pomoc. Dodatkowo mieli oni już praktykę w wypełnianiu tego typu dokumentów. Cały proces wypełniania przeszedł więc sprawnie. Swoją drogą nie wiedziałem, że odpowiedzi na tak bardzo ważne dla Rządu Australii pytania mogą wywołać tyle śmiechu.

Po ostatecznym potwierdzeniu otrzymania wiz rozpoczął się proces bardziej zdecydowanych działań: dokładnych ustaleń co z naszych rzeczy chcielibyśmy zabrać, co zostanie rozdane, co sprzedane, a co będzie na nas czekało w domach naszych rodziców. Mieszkanie, w którym jeszcze do końca tygodnia mieszkamy, nie jest już nasze. Mamy dwie duże walizki, do których będziemy musieli spakować rzeczy, które mają nam zapewnić jakiś start w nowej rzeczywistości. Jedna walizka może ważyć do 20 kg, a bagaż podręczny do 5 kg. Dwadzieścia pięć kilo na głowę. Wydaje się, że niewiele, ale jakoś ludzie sobie z tym radzą, więc myślę, że i my damy radę. Najważniejsze rzeczy jakie muszę mieć po tej drugiej stronie globu to: laptop, aparat i iPod. Bez reszty jakoś bym się obszedł. Tak się składa, że zostanie mi troszkę miejsca w walizce więc zabiorę również coś do ubrania i kilka kosmetyków. Resztę miejsca będę musiał pewnie oddać żonie, która najchętniej zabrałaby ze sobą całą biblioteczkę, żelazko, toster, itp. Dobrze, że w kraju, do którego się wybieramy, jest w miarę ciepło i nie trzeba zabierać ze sobą wielkich ciepłych kurtek i innej grubej odzieży. Na szczęście koszulki i spodenki nie ważą tak dużo.

Rozpocząłem dziś na dobre przeglądanie i porządkowanie swoich rzeczy, które przez 6 lat naszego małżeństwa skrzętnie składałem w ciemnych zakamarkach, szuflad i szafek. Jak wiele z nich okazuje się już nie potrzebne. Być może nigdy nie były potrzebne, ale człowiek ma coś takiego w sobie, że gromadzi rzeczy "na wszelki wypadek". Takie nieprzydatne rzeczy lądują w koszu. Resztę dokładnie sortuję i przeznaczam do magazynowania lub przekazania innym, bardziej potrzebującym. Ten proces muszę zakończyć w ciągu kilku dni, ponieważ w piątek i sobotę mieszkanie zostanie opróżnione z mebli, a my na te kilka dni przed wylotem zwalimy się naszym znajomym na głowę. Wszystko idzie tak powoli, ponieważ wciąż jeszcze pracuję i zostaje mi bardzo mało czasu. Myślę, że nie obejdzie się bez kilku dni urlopu w tym najgorętszym okresie przed samym wyjazdem. Ustalaliśmy dziś z Honoratą kalendarz na najbliższe dni. Spotkania, wyjazdy, rozliczenia, pakowanie. Wszystko zajmuje tak dużo czasu. Moje wpisy będą więc pewnie już teraz krótkie, ograniczające się do czystych relacji z tego, w którym etapie przygotowań jesteśmy.

Na koniec muszę się czymś pochwalić. Nie mam w zwyczaju tego robić, ale jeśli to jest blog, to powinienem dokładnie pisać, co u mnie się dzieje. Mianowicie w minioną sobotę został rozstrzygnięty plebiscyt na najpopularniejszego sportowca roku 2005 naszego regionu. W tym plebiscycie brało udział m.in. pięciu moich zawodników. Czwórka z nich zajęła czołowe, nagrodzone miejsca, w tym najmłodsza z moich zawodniczek 5-cio letnia Wiktoria, która w roku 2005 zdobyła 5 medali, w tym 4 złote i jeden brązowy. Ona dodatkowo została wyróżniona jako "Objawienie - talent 2005". Ja sam zostałem "Trenerem roku 2005", zajmując I miejsce w tej kategorii. Przy tej okazji chciałbym podziękować wszystkim, którzy docenili moją pracę w klubie oraz drugiemu trenerowi Krzysztofowi, który pomagał mi przez cały ten czas i będzie zajmował się wszystkim przez okres mojej nieobecności spowodowanej wyjazdem. Serdecznie dziękuje. Coraz bardziej sobie uświadamiam, jak bardzo będzie mi brakowało klubu i moich zawodników, ale mam nadzieję, że podczas mojej nieobecności będą do mnie docierać miłe informacje o ich sukcesach.

16 lutego 2006 

Inicjacja

Inicjacja oznacza rozpoczęcie czynności, procesu lub etapu życia. Często oznacza to zakończenie istnienia na jednym poziomie i przejście na następny, wyższy poziom.
Do niedawna moje życie, mimo iż każda godzina dnia była wypełniona zajęciami, było na tyle mało interesujące, że z pewnością nie byłoby dobrym materiałem na tak popularny ostatnio blog. Po jednej z prób pisania w Internecie co u mnie słychać, utwierdziłem się w przekonaniu, iż to zły pomysł. Zdecydowana większość wiadomości, brzmiałaby mniej więcej tak:

"Dziś wstałem jak zwykle o 6:30, droga do pracy była pełna przemyśleń, to jedyny czas kiedy w "ciszy" mogę poukładać sobie w głowie pewne sprawy. W pracy czas jak zwykle uciekał mi szybko, wszystko za sprawą wielu urozmaiconych czynności, które tam wykonuje. Po powrocie z pracy zjadłem obiad, odpocząłem troszkę i przyszła pora treningu. Trzy godziny na sali potrafią zmęczyć nawet wtedy, kiedy tylko prowadzi się zajęcia, nie wykonując ćwiczeń, które zadaje się zawodnikom. Po powrocie do domu kolacja i czas dla siebie oraz Honoraty (mojej żony), która jednak po ciężkim dniu pracy również nie miała czasu na rozrywkę, kończąc zaległe sprawy przed komputerem. Ja sam spędziłem przed komputerem i telewizorem końcówkę dnia zajmując się bardziej lub mniej pożytecznymi rzeczami. W ten sposób przyszła późna noc i trzeba było położyć się spać."

Czy czytanie tego typu postów, nieznacznie różniących się od siebie małymi szczegółami, codziennie mogłoby być ciekawe? Nie sądzę. Z tego właśnie powodu tak szybko, jak założyłem bloga, tak szybko go zlikwidowałem. Pozostawiłem tylko na mojej stronie możliwość komentowania moich wpisów, informujących o zmianach: dodaniu nowych zdjęć, rozpoczęciu lub zakończeniu nowego projektu lub innych informacji, którymi chciałem się podzielić z kilkoma osobami tam zaglądającymi. Chciałbym zostać dobrze zrozumiany. Moje dotychczasowe życie, choć w internetowym blogu mogłoby być odczytane jako mało nazwijmy to "medialne", jest bardzo atrakcyjne. Uwielbiałem i uwielbiam robić to co robię. Idealnie odnalazłem się w pracy, w której jeszcze do końca lutego będę pracował. Sport, który uprawiam to moja życiowa pasja. Praca z dziećmi i młodzieżą, choć czasem bywa ciężka, potrafi dać człowiekowi wiele satysfakcji. Status społeczny jaki razem z żoną ciężką pracą osiągnęliśmy, pozwalał nam również na wakacyjne podróże i życie w miarę na przyzwoitym poziomie. Jak na młode małżeństwo (jeśli takie określenie po prawie sześciu latach jeszcze nam się należy).

Nadeszła pora napisać o czym ta mowa. Skąd zmiana w myśleniu o publikowaniu w Internecie swoich myśli. Od ponad roku zastanawialiśmy się z żoną nad dłuższym wyjazdem za granicę celem nauczenia się języka angielskiego oraz zdobycia nowych doświadczeń i zobaczenia większego kawałka świata. Przez moment myśleliśmy o wyjeździe do USA, ale szybko zmieniliśmy zdanie i wybraliśmy o wiele atrakcyjniejszy, jak sądzimy, zakątek świata, jakim jest Australia. Na ten wybór miały wpływ informacje zawarte w Internecie, rozmowy ze znajomymi przebywającymi tam wcześniej oraz mieszkającymi w Australii do dnia dzisiejszego, jak również wizyta mojej rodziny, która wyemigrowała do tego kraju-kontynentu ponad 25 lat temu. Wszystkie te zebrane dane nie pozostawiły cienia wątpliwości, że jeżeli chcemy zrealizować nasze marzenia o nauce języka i zobaczenia czegoś zupełnie nowego, musimy pojechać do Australii. Wtedy jednak nie wiedzieliśmy jeszcze, czy uda nam się na to wszystko odłożyć odpowiednią ilość pieniędzy i wystarczy zapału, by zrealizować te plany. Podeszliśmy więc do tematu zupełnie lightowo, postanawiając oszczędzać i obiecując sobie, że wrócimy do tematu, kiedy możliwość realizacji takich planów będzie bardziej realna. Czas płynął bardzo szybko i pochłonięci pracą dotarliśmy na naszej osi czasu do końca roku 2005. Po przeanalizowaniu wydatków, które musielibyśmy ponieść, analizie tego co z naszego majątku możemy zamienić na środki płatnicze, zaplanowaliśmy, że nasza podróż rozpocznie się w marcu 2006 roku. Mimo, iż od jakiegoś czasu gdzieś głęboko w sercu próbowałem się przygotować do opuszczenia mojego rodzinnego miasta, nie była to prosta decyzja. Prócz rodziny, przyjaciół, których opuszczam, pozostawiam również klub sportowy, który założyłem i prowadziłem przez ponad 10 lat nieprzerwanie tydzień w tydzień. Dłuższe rozstanie z moimi przyjaciółmi i "moimi" dziećmi powoduje, że serce boli już na samą myśl o rozłące. Człowiek to stadne zwierze i przyzwyczaja się do innych. Ale cóż, chęć rozwoju i to, co mogę przeżyć i zobaczyć, spowoduje mam nadzieję, że nie będę za tym wszystkim, co pozostawiam, płakał codziennie. Na szczęście w dzisiejszych czasach, dzięki telefonii i Internetowi kontakt jest o wiele łatwiejszy, niż na przykład 20 lat temu. Klubem zaopiekuje się mój kolega Krzysztof, który pomaga mi w prowadzeniu zajęć od wielu lat.

Wracając do planów wyjazdu, nasz pobyt w Australii będzie możliwy dzięki wizie studenckiej, jaką otrzymaliśmy po wykupieniu 8-miesięcznego kursu językowego. Nasza wiza jest dłuższa o jeden miesiąc od planowanego zakończenia kursu. Rząd australijski w ten sposób daje możliwość studentowi pozostania w kraju dłużej. Najczęściej czas ten jest wykorzystywany jest na podróże po kontynencie lub na przykład równie pięknej Nowej Zelandii lub Tasmanii. Tak pewnie będzie i u nas. W drodze powrotnej do kraju mamy w planie zwiedzić duży kawałek Azji. Między innymi Koreę, z której wywodzi się Taekwondo, które od 15 lat trenuję. Jeśli chodzi o sferę fizyczną mojego ciała, również ją planuję rozwijać podczas mojego pobytu w Australii. Mam zamiar znaleźć klub, w którym będę mógł rozwijać swoje umiejętności w Taekwondo oraz mniej znanym w naszym kraju Hapkido. Mam nadzieję, że wystarczy mi na to wszystko czasu, który będzie głównie wypełniony szkołą i pracą, dzięki której mamy nadzieję zdobyć środki na przeżycie w tym kraju.

Wielu ludzi po usłyszeniu naszych planów zadaje pytanie w stylu: "Ale dlaczego? Źle tu wam? Macie pracę, mieszkanie. Jesteście młodzi. Czego Wam brakuje?" Odpowiadam wtedy, że właśnie z tego powodu, że jakoś nam się w życiu nienajgorzej ułożyło, stać nas jeszcze na to, by zasmakować jeszcze czegoś innego, zobaczyć coś nowego, poznać inną kulturę, nauczyć się czegoś więcej. Ludzie często mówią również nam, że: "Pewnie Wam się tam spodoba na tyle, że nie będziecie chcieli wrócić." Myślę, że musiałoby się nam naprawdę bardzo spodobać żeby tam chcieć zostać. Nie chodzi mi o "piękne okoliczności przyrody", ale przede wszystkim o warunki bytowe. Dla człowieka przyjezdnego, nie jest prostą sprawą uzyskać status rezydenta, który pozwala na stały pobyt, a nauka w Australii do tanich nie należy. Odpowiadam więc, że nie wykluczam, iż może pojawi się chęć pozostania, ale realizacja takiego planu byłaby bardzo trudna.

Wracając do bloga, na stronach którego czytacie te słowa. Postanowiłem założyć ową stronę celem przekazywania tym, którzy mnie znają, informacji o tym, co się dzieje u mnie daleko od rodziny i przyjaciół. Będę zamieszczał tu dużo fotografii, z miejsc w których będę się znajdował i będę opisywał moje przygody z wyprawy na drugi "koniec świata". Może również na tę stronę trafią osoby zainteresowane podróżą do Australii, które zastanawiają się, jak można to zrealizować. Może moje relacje przydadzą się komuś. Chętnie przekażę zainteresowanym wszelkie informacje, którymi dysponuję na temat kraju kangurów, misi koala, krokodyli, śmiertelnie jadowitych węży i pająków (tak, żeby nie było zbyt kolorowo). W końcu blog ten będzie dla mnie dziennikiem z podróży mojego życia, do którego z pewnością często będę wracał.

Życzę miłej lektury.

Autor bloga

  • Grzegorz Ławrynowicz
    lat 31, od marca 2006 przebywa w Australii. Zawodowo informatyk. Trenuje koreańskie sztuki walki - Taekwondo i Hapkido. Tworzy grafikę, głównie na potrzeby reklamy. W wolnym czasie fotografuje.

Ostatnie dodane zdjęcia

Powered by Blogger
and Blogger Templates