« Home | Po wylądowaniu » | Kuala Lumpur » | Poznań - Kuala Lumpur » | Pożegnania » | Urlop wypoczynkowy » | Wizy, bilety, pakowanie » | Inicjacja » 

07 marca 2006 

Pierwsze dni

Minął kolejny dzień po drugiej stronie globu. Doszedłem do wniosku, że może mi się nie udać tak dokładnie opisywać każdego dnia jak, robiłem to dotychczas. Dzieje się po prostu za dużo. Będę w takim razie starał się opisywać czas tu spędzony w sposób mniej dokładny. Mam nadzieję, że równie ciekawy. Swoją droga dziękuję wszystkim odwiedzającym tą stronę za dobre słowa, które docierają do mnie. Już piszę, jak minęły nam te trzy dni w kraju kangurów.

Już podczas drogi z lotniska do domu, w którym mieszka Jarek ze swoim kolegą Łukaszem, nie mogliśmy się nadziwić, jak Ci ludzie radzą sobie z tym lewostronnym ruchem drogowym. Dla nas póki co jest to bardzo skomplikowane, ale ponoć idzie się przyzwyczaić. Pożyjemy, zobaczymy. Wszystko jeszcze przed nami.
U Jarka okazało się, że w domu jest dodatkowo Maciek, Kasia i Antoni. Wszyscy oni przyjechali z Perth w odwiedziny do Jarka, gdzie on wcześniej mieszkał. Kasia z Maćkiem w niedzielę wieczorem wracali pociągiem do Perth. Dwa dni trwa taka podróż. Antoni natomiast z Adelajdy jutro rano wyjeżdża do Melbourne, gdzie na minimum dwa lata się osiedli.
Cała ta ekipa była bardzo sympatyczna. Przez te dwa dni przebywania z nimi dowiedzieliśmy się bardzo dużo różnych ciekawych rzeczy na temat Australii, nauki w tym kraju, ludzi tu żyjących, panujących zwyczajów i wiele innych rzeczy. Kiedy planowaliśmy przyjazd, wydawało nam się, że już tak dużo wiemy, że nikt nas już chyba niczym nie zaskoczy. Okazało się jednak, że Australia to tak rozległy temat, że można o nim dowiadywać się czegoś nowego przez całe życie. Chłonęliśmy więc wiedzę jak gąbki. Generalnie każdy z nich dawał nam do zrozumienia, że może nie być jak w bajce, ale jest tyle atrakcji, które rekompensują wszystkie mniej ciekawe chwile. Trzeba po prostu wyznaczyć sobie jakiś cel i konsekwentnie do niego dążyć. Takie działanie nie jest nam obce, w końcu dzięki takiemu zachowaniu znaleźliśmy się tu gdzie jesteśmy.

Po wstępnym rozpakowaniu się i odświeżeniu po przyjeździe z lotniska, ekipa zaproponowała nam, żeby nie iść spać o poranku, tylko przetrzymać dzień i pójść spać w nocy. To ponoć najlepszy sposób na szybkie przestawienie organizmu na nową strefę czasową. Tak też zrobiliśmy. Zresztą mi nawet jakoś nie specjalnie chciało się spać. To naprawdę dziwne, ile ta adrenalina potrafi zdziałać. Ponieważ plan dotyczył zwiedzania Adelajdy chętnie przyłączyliśmy się do reszty. Adelajda jest tak dużym miastem, że zwiedzenie wszystkich atrakcji, mogło by spokojnie zająć miesiąc. Natomiast gdyby wziąć pod uwagę okolice miasta, czyli parki, rezerwaty, wyspy i inne, to wydaje mi się, że spokojnie kilka miesięcy. Więc myślę, że kiedy zacznie się już normalne życie, w sensie szkoły i pracy, to będzie można sobie naprawdę miło spędzić dni wolne zwiedzając piękne okolice.
Uroki terenu nad oceanem.

W pierwszy dzień wybraliśmy się nad ocean. Wtedy jeszcze nie widziałem centrum miasta i miałem wąskie wyobrażenie o nim. Mniej więcej takie, że Adelaide to taka jedno milionowa wioska z przepięknymi parterowymi domkami jednorodzinnymi, która graniczy z rozległą plażą nad oceanem. Dziś mogę spokojnie powiedzieć, że moje wyobrażenie było bardzo wąskie. Ale o urokach poszczególnych miejsc będzie jeszcze dużo czasu pisać. Po wyjściu z domu Jarka, musieliśmy się udać kawałek drogi do stacji tramwajowej. Na sekundkę zatrzymam się jeszcze przed domem. Jest to dom jednopiętrowy, gdzie na podwórku stoją dwie, albo trzy bardzo wysokie palmy. Nie jest to luksusowy dom, ale z pewnością nie można go zaliczyć do kategorii slumsów. Czysto i ładnie. Jedyne co się nie podoba Honoracie, że dość blisko jest duża kilkupasmowa droga, co powoduje, że rano jest troszkę głośniej. Mi zupełnie to nie przeszkadza. Zresztą nawet gdyby przeszkadzało, to wiem, że zatrzymujemy się w tym miejscu tylko na chwilę, więc mogę wytrzymać nawet orkiestrę dętą za drzwiami.
Honorata przed domem Jarka gdzie obecnie mieszkamy.

Wracając do tramwaju, po chwili dotarliśmy do przystanku, gdzie chwilę poczekaliśmy i byliśmy już w pięknym zabytkowym tramwaju, który również jest atrakcją turystyczną tego miasta. Tramwaj stary, ale funkcjonalnie i estetycznie po prostu rewelacja. Dowiedzieliśmy się w między czasie od Jarka, że w Adelaide jest tylko jedna trasa tramwajowa. Z miasta nad ocean i z powrotem. Jakieś 20 - 30 minut drogi z jednego końca na drugi. My pojechaliśmy w kierunku oceanu. Najpierw szlak wiódł przez osiedla pięknych domków, które są ustawione równiutko z dużym zapasem miejsca pomiędzy. Terenu do osiedlania w Australii nie brakuje, więc mogą sobie pozwolić na naprawdę elegancką zabudowę. Mogliśmy dojechać tramwajem prawie na samą plażę, ale specjalnie wysiedliśmy trochę wcześniej, by przejść się i zobaczyć coś więcej. Tu, gdzie wyszliśmy, zabudowa przypominała mi troszkę taką westernową, długa droga i po jednej i po drugiej stronie domy jedno, dwupiętrowe, w których mieściły się, sklepy, banki, bary itp. Atmosfera troszkę taka, jak latem nad polskim morzem, dużo ludzi i w sklepach dużo akcesoriów związanych z letnim wypoczynkiem. Po skończeniu się drogi, jeszcze jakieś pomniki, piękny ratusz, troszkę trawy, na której leżeli, wypoczywając sobie gdzie niegdzie ludzie i plaża, a za nią piękny ocean z wchodzącym w niego długim molo. Widok naprawdę świetny. Co mi od razu rzuciło się w oczy? Piękny ocean, szeroka plaża, piękna gorąca pogoda, a ludzi na palcach jednej ręki można policzyć korzystających z tych uroków. Dziś już wiem dlaczego. W Polsce kiedy latem jest piękna pogoda to na plaży ludzi jest bardzo dużo. Często trudno znaleźć atrakcyjne miejsce, by spokojnie poopalać się. Według mnie są dwie zasadnicze różnice między naszymi plażami w kraju, a tymi tu w Australii. Pierwsza to taka, że Australijczycy plaż mają zdecydowanie więcej. Dużo, dużo więcej. Więc nie muszą się ściskać tylko idą gdzie indziej jeśli jest im za tłoczno. Po drugie okres nadający się do korzystania z uroków oceanu jest tak długi, że nie ma takiego efektu jak u nas, że jeśli zapowiadają dobrą pogodę to cały kraj podąża na północ. Więc po brodzeniu troszkę w wodzie i poleżeniu nie chwilkę na trawce, weszliśmy do pierwszego pubu w Australii. Reszta pozamawiała sobie jakieś napoje i piwka, a ja postanowiłem wyruszyć na moje pierwsze próby nawiązania kontaktu w nowym języku. Poszedłem do banku. Tam podchodząc do okienka zobaczyłem uśmiechniętą panią, która po przywitaniu się i bardzo popularnym w tym kraju zapytaniu - How are you?, zapytała w czym może mi pomóc. Ja najpierw poinformowałem ją moją koronną formułką, że nie mówię dobrze po angielsku, przeszedłem do konkretów. Niestety nie mogłem w tym banku wymienić dolarów amerykańskich. Pani było bardzo przykro z tego powodu i przepraszała mnie kilka razy. Jeśli chodzi o uprzejmość Australijczyków to jest ona również szokująca, jak pogoda panująca tu w czasie, kiedy u nas tak zimno. Kiedy na przykład Honorata zapatrzy się gdzieś i wejdzie komuś pod nogi, to zanim zdąży coś powiedzieć, tutejszy przeprasza już ją, za to że weszła na niego :) To jest bardzo interesujące. Czytałem i słyszałem już przed przyjazdem o słynnej uprzejmości mieszkańców tego kraju, ale zobaczenie tego na własne oczy, robi naprawdę niezłe pozytywne wrażenie.
Po moim powrocie bez dolarów australijskich, ale i tak z zadowoloną miną, ponieważ udało mi się porozumieć po raz pierwszy, posiedziałem jeszcze chwilkę w barze słuchając z Honią historii pobytu w Australii naszych kolegów. Każda osoba ma za sobą bardzo duży bagaż doświadczeń wyniesionych z pobytu w tym bardzo odmiennym od naszego kraju i naprawdę z zaciekawieniem się ich słucha. Później poszliśmy wzdłuż plaży, mocząc nogi w oceanie. Szliśmy tak bardzo długo, rozmawiając sobie miło. Ja od czasu do czasu robiłem zdjęcia, zachwycając się widokami nas otaczającymi. Gdzie niegdzie ludzie uprawiali surfing, w innym miejscu jakaś ekipa przygotowywała się do żeglowania, jeszcze gdzie indziej odbywała się jakaś bardzo duża impreza surfingowa dla dzieci. Przechodząc tamtędy czułem się jak na planie filmu Słoneczny Patrol :). Deski, ratownicy, dużo ludzi, naprawdę było czuć świetną atmosferę. Jeśli chodzi o sport to tu znowu muszę pochwalić tutejszych. Wiedzą jak ważną rolę sport odgrywa w życiu i potrafią zrobić z niego niezłe widowisko.
Po chwili przeszliśmy dalej, by znowu upajać się spokojną plażą i pięknymi widokami. W końcu dotarliśmy do miejsca, w którym postanowiliśmy coś zjeść. Ja zjadłem rybkę, a Honia coś typowo włoskiego. Postanowiliśmy nie eksperymentować już na początku pobytu. W menu było co wybierać, połowę nazw widziałem po raz pierwszy w żuciu, owoce morza i inne dania nie za bardzo u nas popularne. Będzie można testować te nowe smaki podczas naszego pobytu.
Piszę i łapię się na tym, że cały czas piszę o tym miejscu w pozytywach. Wierzcie mi, na razie nie wydarzyło się nic co mógłbym opisać jako coś, co mi się nie spodobało. No może poza lewostronnym ruchem drogowym, który przy przechodzeniu przez drogę sprawia bardzo dużo problemów, bo mamy nawyk patrzenia się najpierw w lewo przed przejściem, a tam widać tylko tyłki samochodów, podczas gdy wszystko nadjeżdża z prawej. Można naprawdę śmiertelnie się pomylić, więc trzeba bardzo uważać. Na razie czujemy się tu, jak na wakacjach ponieważ nie mamy żadnych obowiązków. Później na pewno będą działy się rzeczy mniej ciekawe, które z chęcią opiszę, żeby w mojej relacji nie było tylko tak słodko. Na razie jednak musicie przyzwyczaić się do tego, że co chwila będę zachwycał się tym co mnie otacza, ponieważ ciężko się tym wszystkim nie zachwycać. Wiem, że w Polsce jest teraz zimno i wyczytałem w Internecie, że dotarła już nawet ptasia grypa, ale niech rozgrzewają Was chociaż moje relacje. Strasznie dużo czasu zajmuje mi opisywanie dokładnie wydarzeń, dlatego powoli będę skupiał się na pojedynczych tematach wartych opisania, niż na szczegółowej relacji z każdego dnia. Myślę, że te pierwsze dni warte są takiego opisu, bo to pierwsze wrażenia, które się już nie powtórzą, ale później będę już pisał mniej szczegółowo. Jednym z takich tematów wartych opisania są kosmiczne toalety publiczne na Victoria Square, które jeszcze kiedyś opiszę.

Pierwszy dzień w Australii zakończył się w domu przy Williams Ave gdzie na pierwszym piętrze w apartamencie z tarasem mieszka Jarek. Obok na piętrze mieszkają dwie Chinki, które ponoć nic nie robią tylko się uczą, na dole niedawno wprowadzili się Murzyni, ci ponoć robią więcej innych rzeczy, niż nauka :) A po drugiej stronie podwórka mieszkają Australijki. Ciekawi sąsiedzi prawda? No, ale w tym kraju tak właśnie jest. Na ulicach, w tramwajach, w autobusach, można spotkać ludzi z całego świata. Wszyscy żyją koło siebie, choć są wyznawcami często bardzo odmiennych religii i nikomu to zupełnie nie przeszkadza.

Drugi dzień spędziliśmy na malutkim zwiedzaniu centrum miasta, czyli jak tu mówią - city. W sumie identycznie, jak w Polsce. Jak mieszkasz we Wschowie, a wybierasz się do centrum, również mówisz, że idziesz do miasta. Tu zrobiły na mnie przeogromne wrażenie wieżowce i architektura. Budynki nowoczesne, przeszklone i wysokie, stoją często w sąsiedztwie starych zabytkowych kamienic, ratuszy itp. budowli. Bardzo ciekawie się to komponuje. Zobaczycie to na zdjęciach, które niebawem wrzucę do sieci. Podczas zwiedzania miasta, mijaliśmy wiele ciekawych miejsc. Słowami nie da się tego opisać, więc w wolnej chwili powybieram kilka zdjęć z chyba kilkuset, które już zrobiłem i wrzucę, byście mogli to zobaczyć. Zwiedziliśmy między innymi ogród botaniczny, wielki stadion do krykieta, który wraz z rugby, jest tu najpopularniejszym sportem. Na temat sportu w AU będzie trzeba poświęcić również osobny wpis na blogu. Po tych wycieczkach po mieście dotarliśmy do domu, gdzie do wyjazdu, szykowali się Kasia i Maciek. Zjedliśmy przygotowane przez Honoratę spaghetti i pożegnaliśmy się z nimi. Posiedzieliśmy jeszcze troszkę, wysłuchując historii na temat pobytu w Australii Antoniego i Łukasza, który jest tu od 6 lat, i poszliśmy spać. Łukasz jest również bardzo ciekawą osobą, jest Polakiem, który od 4 roku życia mieszkał w Niemczech, a teraz jest na kontrakcie bussinesowym w Australii. W związku z czym, w języku polskim sposród znanych mu języków, mówi najsłabiej. Ale jego historia jest bardzo interesująca. Może kiedyś do niej wrócę.

Jeśli uda mi się bardzo skrótowo opisać dzień trzeci, to będę już prawie na bieżąco. Więc wczoraj wstaliśmy około godziny 7:30. Warto może wspomnieć, że nie śpimy już u Jarka, a u bardzo miłej jego sąsiadki, starszej już pani Junis, która zaproponowała Jarkowi, by na noc wysyłał nas do niej, bo ona ma dwa wolne pokoje i będzie szczęśliwa, jak będzie mogła pomóc. Pani choć starsza, jest bardzo sympatyczna. Chodzimy do niej wieczorkiem, by wyspać się w wielkim łóżku i rano wrócić do mieszkania Jarka. Są sąsiadami, więc mamy dosłownie dwa kroki do niej. Ona mieszka na dole, my śpimy u góry, więc zupełnie sobie nie przeszkadzamy. Pani jest na tyle miła, że chce nam również pomóc w znalezieniu mieszkania, jak już przyjdzie na to pora. W ogóle wszyscy chcą nam pomóc, Łukasz poszuka również w Internecie i jeśli znajdziemy coś większego, by dzielić na pół z kimś innym, będzie miał nawet jakąś swoją koleżankę, która może z nami zamieszkać. Póki co, obaj zapewniają nas co chwilę, że mamy bardzo spokojnie szukać mieszkania i siedzieć u nich, ile tylko chcemy. My tak nie lubimy, ale ustaliliśmy, że po powrocie z Melbourne, do którego się na dniach wybieramy, zaczniemy intensywnie szukać jakiegoś lokum dla siebie.
Po wstaniu i porannej toalecie i śniadanku, wybraliśmy się pierwszy raz na miasto zupełnie sami. Kupiliśmy sobie bileciki tak zwane dniówki, które upoważniają do jeżdżenia wszelką komunikacją miejską przez cały dzień i zamierzaliśmy to wykorzystać.

Najpierw wybraliśmy się do centrum, by tam zwiedzić Central Market, takie nasze targowisko, tylko bardzo duże, na którym można kupić dosłownie wszystko. My kupiliśmy dwa jabłka i kartę do telefonu, by mieć w końcu telefon australijski. Jeśli chodzi o zakup telefonu, to chyba najdłuższy, zakup jaki kiedykolwiek dokonywałem. Oj, musiał się pan namęczyć, żeby wytłumaczyć nam wszystko, co chcieliśmy wiedzieć. Ale był bardzo cierpliwy i dał radę. Nawet kiedy zakończyliśmy proces tłumaczenia i przeszliśmy do procesu rejestracji, który odbywa się przez telefon, chciał pomóc, ale stwierdził, że powinniśmy dać radę sami. Tu było już gorzej. O ile twarzą w twarz można troszkę potłumaczyć rękami, to przez telefon już się tak niestety nie da. Ale i tam odebrał telefon bardzo cierpliwy i miły pan, który pomógł mi przejść przez cały proces, w którym musiałem podać swoje imię, nazwisko, datę urodzenia, adres, musiałem wysłuchać wszystkich warunków promocji i potwierdzić, że się na nie zgadzam, ale nie mam pojęcia na co się zgodziłem :) O ile w tych momentach, kiedy pan potrzebował jakieś dane ode mnie, to mówił spokojnie, powoli i dużymi literami, to kiedy czytał warunki promocji i pytał, czy zgadzam się, mówił jak automat. Ale widocznie po przejściach przy podawaniu danych wiedział, że gdybym miał zrozumieć co do mnie będzie mówił później, mogła by nas tu zastać tutejsza zima. W każdym razie jakoś poszło i ze sklepu wyszedłem z własnym telefonem. Chcieliśmy kupić dwa, ale okazało się, że Honorata nie ma zdjętej blokady sim lock do innych sieci. Byliśmy przekonani, że ma to ściągnięte, ale coś się nam pokręciło. W każdym razie jej albo zdejmiemy sim locka w najbliższych dniach, albo kupimy po prostu kartę z nowym aparatem. Nie jest to tu drogie, więc jakoś przeżyjemy. Po targowisku i zakupie telefonu, udaliśmy się do nieopodal znajdującej się biblioteki, w celu skorzystania z darmowego Internetu. W całej Australii rząd daje taką możliwość. Wystarczy wejść i umówić się na konkretną godzinę podając swoje imię, by pani mogła wpisać nas w grafik. Jedynym ograniczeniem jest czas jednej godziny dziennie dla osoby. Kontakt z panią w bibliotece był bardzo sympatyczny. Po wyrecytowaniu mojej regułki z informacją, że nie znam języka, ona powiedziała, że ona również nie za dobrze :) Bez problemu zapytałem, o co chciałem i już po chwili byliśmy umówieni za pół godziny na dwa stanowiska. Wykorzystaliśmy ten czas na pójście jeszcze raz do Central Market, by coś zjeść. Już wcześniej upatrzyliśmy sobie jedną z hal, na której mieli swoje stanowiska Azjaci: Chińczycy, Wietnamczycy, itp. wybraliśmy sobie jedno ze stoisk, na którym za 6$ można było sobie nałożyć, czego się chciało na średniej wielkości talerz. Przy zapłacie pan dał nam cenę specjalną i zapłaciliśmy tylko 9$ za dwie osoby. To dzięki urokowi mojej żony, która od razu spodobała się Chińczykowi :) zjedliśmy bardzo smaczne jedzonko i szybko wróciliśmy do biblioteki. Tam czekały już na nas wolne stanowiska. Ja zasiadłem od razu, a Honorata natomiast postanowiła jeszcze skorzystać z toalety, bo jej stanowisko było jeszcze zajęte. Kiedy zapytała panią o toaletę, ona odpowiedziała jej coś, czego Honia nie zrozumiała i kiedy pani powtarzając to po raz drugi, zobaczyła, że ona dalej nie rozumie, ściągnęła z głowy Honoraty okulary, ku jej zaskoczeniu. Dostała więc klucze od kibelka i wskazano jej kierunek. Po wszystkim, kiedy opowiadała mi tę sytuację, sugerowała, że chodziło o to, że do toalety nie można było nic ze sobą wnosić, ale dla mnie było to dość dziwne. Po krótkim zastanowieniu się, stwierdziłem, że jeśli dawali jej klucze od toalety, to po prostu chcieli coś w zastaw, by mieć pewność, że klucze do nich wrócą. Honi wtedy umysł się rozjaśnił, odświeżyła w pamięci słowa, które bibliotekarka do niej mówiła i olśniło ją :) W bibliotece byliśmy godzinkę, czytając maile i odpowiadając na wybrane, ponieważ nie było tyle czasu, by odpowiedzieć na wszystkie. Honia napisała też kilka smsów.

Następnie udaliśmy się w kierunku city, ale kiedy idąc, zobaczyliśmy autobus, który miał napisane, że jedzie do Flinders Univeristy, postanowiliśmy nim pojechać, aby zwiedzić naszą szkołę. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, byliśmy oszołomieni widokiem. Bardzo duży teren, mnóstwo zieleni, budynki i otoczenie usytuowane na wzgórzach z widokiem na ocean i panoramę miasta. Budynki są troszkę starsze, ale całość robi naprawdę niezłe wrażenie. Dokładniej opisze nasz uniwersytet, jak już będziemy tam uczęszczać na zajęcia. Krótko natomiast można śmiało powiedzieć, że jest to miasto w mieście. Jest tam wszystko. Od sklepów, poprzez banki, a na teatrze uniwersyteckim skończywszy. Spędziliśmy tam z dwie godziny albo i dłużej, by innym autobusikiem wrócić do miasta. W końcu udaliśmy się do wcześniej upatrzonego banku, w którym chcieliśmy wymienić pieniądze. Okazało się, że o godz. 16-ej go zamykają i spóźniliśmy się parę minut. Dwa kroki dalej był drugi bank, który był jeszcze czynny. Podeszliśmy do okienka i najpierw nasza stała regułka językowa, że nie mówimy dobrze po angielsku :) a później konkretnie, o co nam chodzi. Pani uśmiechnięta i chętna do pomocy, poprosiła o kartę studencką, albo ubezpieczenie, ale my nic z tych rzeczy jeszcze nie mamy, a paszport został w domu. Te dokumenty będziemy mieć dopiero po 27 marca, jak rozpoczniemy szkołę. Prawo australijskie niestety wymaga jakiś dokumentów od wymieniającego walutę, a nasze polskie dokumenty, prócz oczywiście paszportu, są tu nic nie warte. Umówiliśmy się więc na jutro. Później pokręciliśmy się jeszcze trochę po mieście w poszukiwaniu jakiś ciekawych klapek dla Honoraty i stwierdziliśmy, że najlepiej będzie jak pojedziemy nad ocean, bo tam Honia widziała takie, jakie chciała. Wsiedliśmy więc w zabytkowy tramwaj i po około 20 minutach byliśmy już nad oceanem. Tam niestety okazało się, że w Australii nawet nad wodą zamykają sklepy o 17-tej albo 18-tej. Poszliśmy więc poleżeć troszkę na plaży. W drodze powrotnej zrobiliśmy w markecie zakupy i byliśmy już w domku. Troszkę posiedzieliśmy, Honia zrobiła smaczne naleśniki, po czym około 23 poszliśmy spać.

Mam świadomość, że nie wszystko dokładnie opisuję i może się zdarzyć, że znowu ktoś zada mi pytanie podobne do tego, czy udało mi się kupić skarpetki, ale nie jestem chyba jednak w stanie opisywać wszystkiego dokładnie. Co do skarpetek, udało mi się je kupić w Kuala Lumpur. Wybraliśmy nawet droższe, ale znanej nam firmy Adidas. Oczywiście w bagażu głównym skarpetek mieliśmy całe stado. Ale wtedy bagaż główny, żył swoim bagażowym życiem w samolocie.

Papuga spotkana na drzewie.

Następne sprawozdania będą już mniej dokładnie przedstawiać plan dnia, ale bardziej skupiać się na wybranych tematach. No chyba, że będzie mi się strasznie nudzić, ale to chyba nie wchodzi w grę. Dokładnie opiszę na pewno podróż do Melbourne, którą zamierzamy niedługo odbyć pociągiem z Adelajdy i zobaczyć kawałek dzikiej Australii. Z pewnością natkniemy się wtedy na pierwszego kangura i może nawet na jakiegoś pająka i węża :) a jak dobrze pójdzie, to pewnie i jeszcze misia koala, bo na razie widzieliśmy tylko maskotki, chyba że wcześniej wybierzemy się do zoo, co również wchodzi w grę. Jarek też wspominał coś o wyspie kangurów, ale nie wiem jak ułoży się nam czas. Na wszystko na pewno wystarczy czasu, mamy w końcu całe 9 miesięcy :)

Witajcie.Cieszymy się że otaczają Was dobrzy ludzie i Wam pomagają .Grzesiu , czy dowiedziałeś się już coś o Klubach Taekwondo ? - to pytanie od Marka .
Pozdrawiamy Marzena i Marek .

Jak się to wszystko czyta to aż się chce tam by być:)

Witam trenerze :) z tej strony Magda F. zapewne pan pamięta... mam nadzieję, że tak. My, wszyscy zawodnicy z Taekwondo bardzo żałujemy tego, że nie ma pana przy nas. Większości z nas skarży się na pana Krzysia:/ hhmmm..... pewnie dlatego, że treningi staja się zdeczka nudne, bo jak narazie to tylko kopiemy w packi:( nic się nie dzieje ciekawego... nic a nic... same nudy... nawed na treningach pożarotować sobie nie można!!! Dawniej było inaczej... lepiej... po sobotnim treningu ja, Karolina i Marta chciałyśmy iść na piechotę do trenera lecz po paru metrach zrezygnowałyśy ]:-) serdecznie pozdrawiamy :-)

no hej grzechu torbo jedna....no niezle ci sie tam ukalad widze ale to nic w porownaniu z ciekawostkami w ars longa....heheheh
no to trzymaj sie stary i walcz walcz.....
pozdrowka
robert

Oj Krzysiu sie przykłada i już niedługo wpadnie w taką samą rutyne jak Grzesiu!

To prawda - jak się to czyta, to aż się tam chce być. Może kiedyś uda się wyjechać na wycieczkę tak długą i piękną... Cóż. pożyjemy - zobaczymy. Puki co to ostatnio z Marysią - moją 2letnią córką palmy oglądaliśmy w poznańskiej palmiarni - niestety bez Ani, która musiała być wówczas na targach edukacji :( Na "stepie" to kwitnące roślinki (w środku zimy) tak śmierdziały, że Marysia zatykała nosek i chciała szybko iść dalej... Cóż - w palmiarni wentylacja jest kiepska... Tak więc my poznajemy świat z naszą córcią od najbliższego otoczenia... Ale to jest jak WYPRAWA W KOSMOS! Serio - w spojżeniu 2letniego dziecka jest tyle świeżości, zainteresowania, no i ciekawości... To jest piękne! Honiu, Grzesiu - pozdrawiamy Was.

Ania i Kamil z Marysią.

Grzes jak możesz to daj jakiegos linka z wiadomosciami z Adelaide :pogoda godzina itp...

HONIU
WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO Z OKAZJI DNIA KOBIET!
OBYŚ TRAFNIE ODKRYWAŁA SWOJE KOBIECE POWOŁANIE KAŻDEGO DNIA

- to tak nawiązując jeszcze do 08.03 - dnia Kobiet.

Pozdrawiamy - Ania Marysia i Kamil

Prześlij komentarz

Autor bloga

  • Grzegorz Ławrynowicz
    lat 31, od marca 2006 przebywa w Australii. Zawodowo informatyk. Trenuje koreańskie sztuki walki - Taekwondo i Hapkido. Tworzy grafikę, głównie na potrzeby reklamy. W wolnym czasie fotografuje.

Ostatnie dodane zdjęcia

Powered by Blogger
and Blogger Templates